niedziela, 1 maja 2011

Sydney

Niedziela 01/05

Wczesna pobudka, z samochodowej lodówki chwytamy przygotowane wczoraj wieczorem kanapki i lecimy na pociąg. Jest niedzielny poranek, więc oprócz nas chyba tylko jedna osoba którą widzieliśmy wcześniej na peronie podróżuje do centrum.



Na trasie czeka nas jedna przesiadka, bo nasza niebieska linia odbija gdzieś po drodze – mimo to już po godzinie jesteśmy w samym środku miasta. Wysiadamy na Circular Quay. Stąd już widać słynny most portowy (Sydney Harbour Bridge). Biura turystyczne organizują nawet wspinaczki dla śmiałków. My jedynie idziemy przejść się mostem i porobić z niego panoramiczne zdjęcia miasta i słynnej Opery, która stoi sobie po sąsiedzku. Potem udajemy się pod samą Operę. Kolejna seria zdjęć.



Obok Opery znajduje się wejście do Królewskich Ogrodów Botanicznych – nasz książkowy przewodnik je zachwalał więc wchodzimy, za darmo. Ogrody rzeczywiście są urokliwe. Wszędzie jest zielono, wiosennie, wcale nie widać że to już jesień. Duże hibiskusy kwitną na żółto, biało i różowo. Ludzie odpoczywają, rodzice biegają za małymi dzieciakami, duże ptaki z długimi czarnymi dziobami po raz zachodzą nam drogę. Na gałęziach siedzą dorodne papugi, a gdzieś w oddali nad koronami drzew wznoszą się wysokie drapacze chmur.


I pomiędzy tym wszystkim zauważamy liczne stado nietoperzy oblepiające najwyższe drzewa w parku. Dopiero z bliska okazuje się, że to nie nietoperze a latające lisy. Rudawe pyszczki i skrzydła, których nawet Batman by się nie powstydził. Fajny widok, gdy tak wisiały wszystkie główkami w dół, a co niektóry rozpościerał skrzydła. Kilka nawet przeleciało nad naszymi głowami.


Z parku udajemy się do miejsca, które było na mojej liście sydneyowskich turystycznych atrakcji, jak tylko okazało się że jedziemy do Australii. Bourke Street Bakery bo o tym mowa to mała piekarnia słynna przede wszystkim ze swoich znakomitych wypieków, a w drugiej kolejności z książki pod tym samym tytułem co nazwa tego miejsca, którą zdarzyło mi się przerabiać jeszcze w Danii. Na drogę kupiliśmy sobie dwa chleby, a w ramach deseru zamówiliśmy 3 terteletki z czekoladą, lemon curd i rabarbarem. Pycha!!!

A potem łapiemy miejski autobus, który zabiera nas na plażę Bondi. A tam masa ludzi, a w tym pełno surferów, bo fale niesamowite. Udajemy się na punkt widokowy osadzony na skałkach, z którego rozpościera się widok na pobliską zatokę. Akurat trafił się nam fajny moment w ciągu dnia, bo było widać jak szalone morze coraz bardziej wdziera się na ląd pożerając kolejne skałki.


Niby lajtowy dzień, a jednak zmęczył nas bardzo, wracamy więc do centrum i łapiemy nasz powrotny pociąg do Heatcote. W nocy po raz pierwszy usłyszeliśmy jak to jest kiedy wyładowuje się bateria w aucie zasilająca nasze lampki, DVD i lodówkę. No cóż, auto cały dzień stało, więc nie było kiedy jej podładować. Po tym jak T. odciął główne zasilanie wszystkie dziwne dźwięki i migające DVD i radio ucichły, i można było iść spokojnie spać.

E.

0 komentarze:

Prześlij komentarz