Dziś dotarliśmy nad Złote Wybrzeże, które znajduje się w sąsiedztwie Brisbane. Odwiedziliśmy kilka miejscowości na dłużej zatrzymując się w Coolangatta, gdzie podziwialiśmy widoki z Point Danger. W tutejszym centrum informacyjnym dowiedzieliśmy się, że w okolicy znajduje się park narodowy Tamborine z ciekawymi szlakami prowadzącymi przez las deszczowy które warto schodzić jeśli już znudzi się człowiekowi plaża. Leśne szlaki zostały zatem zaplanowane na popołudnie, a wcześniej udaliśmy się do Surfers Paradise na plażę, gdzie zaliczyliśmy kąpiel w południowym Pacyfiku. Kiedy już plaża się nam znudziła ruszyliśmy do Tamborine. Z ulotek wybraliśmy sobie do pokonania dwa szlaki. Pierwszy prowadził nas przez prawdziwie dziki las deszczowy z olbrzymimi drzewami i ich ogromniastymi korzeniami
Tam też pierwszy raz zobaczyliśmy kangury żyjące na wolności. Skakały sobie koło ścieżki, którą przechodziliśmy co jakiś czas zatrzymując się i obserwując co też wyczyniamy. Klasa.
Tam też pierwszy raz zobaczyliśmy kangury żyjące na wolności. Skakały sobie koło ścieżki, którą przechodziliśmy co jakiś czas zatrzymując się i obserwując co też wyczyniamy. Klasa.
Drugi szlak wiódł do wodospadu Witches Falls. Na początku był bardzo nudny, żadnej ciekawej roślinności, żadnych kangurów, sam wodospad też nie wypadł imponująco. Dopiero w drodze powrotnej (robiliśmy pętlę) trafiliśmy na ciekawsze zakątki, w tym ukryte laguny.
Tego dnia zrobiliśmy sporo zdjęć, więc obie nasze baterie wymagały ładowania, co wiązało się z nocowaniem na płatnym parkingu gdzie moglibyśmy podpiąć się do prądu. Jak na złość okolica w której wylądowaliśmy była czarną plamą na mapie. Dobre 2 godziny spędziliśmy objeżdżając pobliskie miasteczka w poszukiwaniu miejsca parkingowego. W końcu znalazł się jakiś ośrodek (Glass House Mountains Tourist Park), z perspektywy czasu jeden z gorszych w jakich byliśmy, a i tak policzyli nas $25 za noc (miejsce bez prądu; nasze baterie ładowaliśmy w pralni, bo nawet kuchni nie było). Podobnie jak to było w okolicach Sydney tu też mieszkali ludzie „na stałe”. Brrr.
Tego dnia zrobiliśmy sporo zdjęć, więc obie nasze baterie wymagały ładowania, co wiązało się z nocowaniem na płatnym parkingu gdzie moglibyśmy podpiąć się do prądu. Jak na złość okolica w której wylądowaliśmy była czarną plamą na mapie. Dobre 2 godziny spędziliśmy objeżdżając pobliskie miasteczka w poszukiwaniu miejsca parkingowego. W końcu znalazł się jakiś ośrodek (Glass House Mountains Tourist Park), z perspektywy czasu jeden z gorszych w jakich byliśmy, a i tak policzyli nas $25 za noc (miejsce bez prądu; nasze baterie ładowaliśmy w pralni, bo nawet kuchni nie było). Podobnie jak to było w okolicach Sydney tu też mieszkali ludzie „na stałe”. Brrr.
E.T
0 komentarze:
Prześlij komentarz