środa, 31 sierpnia 2011

Witamy w Polsce

Ci co wiedzą to wiedzą, że już jesteśmy w Polsce.
Ci co nie wiedzą to niech się dowiedzą, że wróciliśmy.
Na razie jeszcze bez dostępu do sieci jesteśmy, więc nie ma jak uzupełnić blogowych braków.
Ale jak już osiadziemy w Poznaniu to zabierzemy się za te zaległości.

Tymczasem pozdrawiamy.

niedziela, 7 sierpnia 2011

No to poblogowaliśmy…


Sobota 06/08

Klawisze nam się paliły pod palcami. 2-3 posty w każdy dzień miały być, żebyśmy zdążyli nadgonić przed wylotem. A wyszło wielkie nic. Lipa. Ja wiem, że już to pisaliśmy, ale ostatnie 5 dni mieliśmy przenapięte. W niedzielę byliśmy jeszcze na Florydzie, a na wtorek wieczór udało nam się dotrzeć do Arka do Toronto. Po drodze zwiedzając jeszcze park narodowy Great Smoky Mountains i Niagarę. Kto zerknie na mapę zauważy, że to całkiem spory kawałek drogi. Środa zeszła nam w Toronto, czwartek znowu w trasie, a cały piątek biegaliśmy po Nowym Jorku (ależ to to wielkie). I tak mamy już sobotę, oddaliśmy autko i siedzimy sobie na lotnisku czekając na nasz lot. Znaczy się koniec, kres, finito, uuk. Nie ma już nic poza potwornym zmęczeniem (nie pamiętam już kiedy ostatni raz spaliśmy więcej jak 6 godzin) i niedowierzaniem że to już. Ależ zleciało, ja pierdziu!

Jak tylko znajdziemy chwilę, to uzupełnimy wpisy i doślemy brakujące zdjęcia (tych nie ma dużo, jesteśmy prawie na bieżąco). A tymczasem…tymczasem. Do zobaczenia w Europie :)

ET

niedziela, 10 lipca 2011

Mount Rushmore, Badlands, Rocky Mountains

Piątek 08/07 – Niedziela 10/07

Hrrrum, mamy równo tydzień na umieszczenie na blogu wpisów z całego miesiąca, więc chyba pora na lekkie przyspieszenie. Znaczy publikujemy mniej opisowo, bardziej skrótowo...3-4 dni w jednym poście.

A zatem: w piątek jedziemy przez Wyoming i Południową Dakotę (7 stan) obejrzeć Mt Rushmore, czyli głowy czterech prezydentów wykute w skale.


Byliśmy, zobaczyliśmy, nie zachwyciliśmy się (nie to, że widzieliśmy już wszystko co piękne i nic więcej nas nie rusza, ale poprzednie atrakcje widziane w USA ustawiły poprzeczkę na tyle wysoko, że teraz po każdej nowości oczekujemy naprawdę sporo. Jak to mówią, apetyt rośnie w miarę czegośtam). Dużo to to mniejsze niż w filmach pokazują, do tego skasowali nas $11 za godzinę parkingu. Pfff. Śpimy w Wasta, na kompletnym wypierdziejewie :)

Sobotę spędzamy w parku narodowym Badlands.

Niesamowity pustynno-skalisty krajobraz sięgający aż po horyzont + okrutnie urocze pieski preriowe chowające się przed nami w swoich norkach.


Potem jedziemy przez Nebraskę (8 stan) w kierunku Gór Skalistych. Śpimy w Fort Sidney, wieczorem klepiemy bilety z Londynu do Berlina. A zatem powrót na 7 sierpnia potwierdzony. To był dobry dzień.

W niedzielę wkraczamy do Colorado (9 stan) i zwiedzamy na szybko (2,5 godziny) park narodowy Gór Skalistych.

Biegnie tamtędy najwyżej położona droga w USA, momentami jechaliśmy na wysokości 3600 m n.p.m. Nieźle. Pogoda zmienia się dramatycznie, im wyżej tym zimniej, wokoło leży masa śniegu, coraz trudniej się oddycha (astma na tej wysokości wymiata, hehe). Widoki piękne, szkoda że nie mamy więcej czasu, ale do środy mamy jeszcze do zwiedzenia 4 parki + gazylion mil do przejechania. Wieczorem wracamy do Utah, śpimy w Moab tuż przy parku narodowym Arches.

T.

czwartek, 7 lipca 2011

Yellowstone

Wtorek 05/07 – Czwartek 07/07

Po kilku godzinach jazdy przez Idaho (4 stan) docieramy do małej mieściny w Montanie (5 stan) - Zachodnie Yellowstone, miejsca wypadowego do zachodniej części parku. Nie ma tutaj nic oprócz masy sklepików, restauracji i moteli. Wszystko oczywiście odpowiednio droższe, bo to jedyna namiastka cywilizacji w promieniu wielu mil (jeśli nie liczyć małych wiosek w samym parku, ale tam ceny są po prostu horrendalne) Najbardziej przeraziły nas ceny moteli, bo z setki jakie się tutaj znajdują, tylko kilka miało pokoje poniżej (niewiele) $100 za noc, więc ustaliliśmy, że na noc wracamy 40 mil na południe, gdzie wcześniej znaleźliśmy miejsce na noc za $75. W parku planujemy spędzić 3 dni, więc potrzebujemy co najmniej dwóch noclegów, więc gra warta świeczki.

Sam park znajduje się w większej części w Wyoming (6 stan) jest przeogromny, główna droga w postaci pętelki ma jakieś 250 km i samo przejechanie jej bez żadnych postojów na zwiedzanie zajmuje 4-5 godzin, w zależności od korków, których było od groma, zwłaszcza rano i wieczorem jak każdy wjeżdżał/wyjeżdżał z parku, albo jak stado bizonów zdecyduje się przekroczyć drogę (2 dni wcześniej cieszyliśmy się jak dzieci, kiedy udało nam się nakręcić bizona przechadzającego się tuż przed autem, a tutaj pół godziny po wjeździe do parku natknęliśmy się na całe stado leniwie podążające w stronę drogi. Kiedy już zdecydowały się ją przekroczyć jeden ze strażników zatrzymał cały ruch kilkadziesiąt metrów od nich, samemu chowając się za drzwi samochodu, pewnie żeby nie prowokować bestii. My, z aparatem w dłoni i uśmiechem na pyszczku staliśmy może 20 metrów od najbliższych bizonów. Ależ fajne z nich zwierzaki ;))


Yellowstone podzielone jest na 5 części, każda zupełnie inna niż pozostałe. My zwiedzanie zaczęliśmy od gejzerów, których są tutaj setki. Jedne malutkie, plujące wodą na kilkanaście centymetrów, inne przeogromne, wystrzeliwujące wodę nawet na kilkadziesiąt metrów w górę. Nam udało się zobaczyć jak strzelają oba największe: Old Faithful i Great Fountain. Ten drugi tryska wodą w odstępie kilkunastu godzin, więc kolejny raz mieliśmy dużo szczęścia (Old Faithful strzela regularnie co 100 minut, więc tutaj nie było problemu).Wrażenie niesamowite, gejzer nagle ożywa i zaczyna buchać parą, by po kilku minutach zacząć tryskać gorącą wodą. Zwiedzanie kończymy o zachodzie słońca i wracamy do Zachodniego Yellowstone, gdzie przez przypadek znajdujemy pominięty wcześniej przez nas motel z pokojem za „jedyne” $70 za noc. Ponad $25 więcej niż średnio płacimy za pokój, a my i tak czujemy się jakbyśmy odkopali skarb na pustyni, hehe.


W środę zwiedzamy kolejne 2 części Yellowstone, tym razem gorące źródła Mammoth z przepięknymi formacjami skalnymi i oczkami wodnymi oraz Tower – Roosevelt z zielonymi łąkami, lasami i potokami. Dziś poza kolejnym stadem bizonów udało nam się zobaczyć łosie, sarny, świstaki, masę wiewiórek, wilka albo kojota (nie wiemy co to, bo biegał po łące spory kawałek od nas) i małego niedźwiadka grizzly, niestety z bardzo daleka i krótko, bo skubaniec schował się za drzewo a strażnicy nie pozwolili nikomu podejść bliżej niż jakieś 70 metrów (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie w innej części parku niedźwiedzica zabiła turystę, gdyż ten przypadkowo znalazł się bardzo blisko jej malucha…brrrr).


W czwartek zwiedzamy część z ogromnym kanionem, jeziorami i wodospadami, wieczorem opuszczamy park wschodnim wyjściem. Trzy dni zwiedzania, a my czujemy, że i tak sporo ominęliśmy, a to oznacza, ze jeszcze kiedyś tu wrócimy, hehe. Na noc zostajemy w mieście Buffalo Billa – Cody.





T.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Nevada + Utah

Niedziela 03/07 – Poniedziałek 04/07

Wczoraj ukradkiem uciekliśmy z Californii i znaleźliśmy się w Nevadzie, drugim stanie na trasie naszej wędrówki. Cała Nevada to praktycznie ogromna pustynia, czeka nas kilkaset mil pustej i rozciągającej się w nieskończoność autostrady, po drodze mijamy jedynie kilka małych mieścinek. Upał straszny, grubo ponad 30 stopni, nawet późnym wieczorem. Dwie godziny poświęcamy na park narodowy Great Basin, który mimo że całkiem ładny, to nie robi na nas wielkiego wrażenia, bo świeżo w pamięci mamy nadal dwa dni spędzone w Yosemite.
Po południu przedostajemy się do kolejnego stanu – Utah. Pustynia nie odpuszcza i kolejnych kilka godzin jedziemy wciąż przez pustkę. Dopiero na północy stanu, bliżej Salt Lake City krajobraz ulega zmianie, pojawia się coraz więcej miast i samochodów na drodze. Wieczorem długo nie możemy znaleźć motelu i w końcu jesteśmy zmuszeni zostać, w bardzo drogim jak na naszą kieszeń, „sieciowym” motelu w miejscowości Hiszpański Widelec, hehe.

W poniedziałek jedziemy zwiedzać Salt Lake City. Nie wiemy, czy to przez święto niepodległości, czy może to miasto zawsze tak wygląda, ale na ulicach pustki, wszystko pozamykane, nigdzie żywej duszy. Godzinkę kręcimy się po centrum, robimy kilka zdjęć i kierujemy się w stronę leżącej na słonym jeziorze ogromnej wyspy Antylopy. Na wyspie po raz pierwszy spotykamy potężne bizony, jeden przechodzi przez drogę tuż przed naszym samochodem (chyba się nawet otarł o maskę), niesamowite wrażenie.


Po samym słonym jeziorze spodziewaliśmy się troszkę czegoś innego. Nie to, że nam się nie podobało, bo widoki super, ale im bliżej brzegu podchodziliśmy, tym bardziej śmierdziało, a jedyna próba kąpieli zakończyła się szybką ewakuacją do auta ze względu na tysiące much wypoczywających na piasku. Nic to, nakąpaliśmy się za wszystkie czasy przez ostatnie kilka miesięcy. Popołudniem jedziemy dalej na północ w kierunku Yellowstone, śpimy w Pocatello, gdzie doświadczamy pierwszej ulewy w USA. Na szczęście byliśmy akurat w motelu szykując się do polowania na kolację. W ciągu 20 minut spadło tyle wody, że na drogach stały głębokie na kilkadziesiąt centymetrów kałuże, a mniejsze uliczki stały się nieprzejezdne. Nasze autko bardzo ucieszyło się z darmowego mycia, bo po kilku dniach na pustyni wyglądało potwornie :)



T.

PS: Okrutnie spóźniona druga część zdjęć z Azji właśnie dotarła. Klik

sobota, 2 lipca 2011

Yosemite

Piątek 01/07 – Sobota 02/07

Do parku docieramy około 16, przy bramie kupujemy przepustkę roczną ważną na wszystkie parki narodowe w USA (i to dla 4 osób) za jedyne $80. Biorąc pod uwagę, że za sam wjazd do Yosemite musielibyśmy zapłacić $20 i że zamierzamy zwiedzić co najmniej 10 parków, cena wydaje nam się bardziej niż przyzwoita.
Park już na wstępie zrobił na nas ogromne wrażenie. Kilkaset mil dróg, wszystkie elegancko utrzymane i oznakowane. Do każdej atrakcji da się spokojnie dojechać samochodem, ale dla lubiących świeże powietrze masa szlaków i tras rowerowych. Wszędzie ogromne rzesze ludzi, wszystkie miejsca kempingowe i pokoje w ośrodkach pozajmowane. Przez weekend przewinęło się tam pewnie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. A co do zobaczenia w parku?
Przeogromne góry, zielone doliny, gigantyczne wodospady, ciągnące się w nieskończoność lasy i łąki, do tego kilka jezior, rzek, nawet lodowiec mają. Nawet w tydzień ciężko by było zwiedzić to miejsce gruntownie, a my mamy tutaj tylko 2 dni. Dlatego z parku wyjeżdżamy już po zmroku i udajemy się na zasłużony odpoczynek w naszym wypasionym namiocie (spało się naprawdę nieźle, chyba najprzyjemniejszy nocleg w Stanach).


W sobotę jedziemy zwiedzać północną część parku gdzie główną atrakcją jest gigantyczna tama, której postawienie utworzyło przepiękny kanion i sporych rozmiarów jezioro. Po zwiedzeniu tamy kierujemy się w kierunku drogi zwanej Tioga Pass, która biegnie przez cały park i wybija po jego drugiej stronie już w Nevadzie. Droga ta przejezdna jest tylko kilka miesięcy w roku (przeważnie od maja do października, w 1980 roku dopiero w lipcu), przez resztę czasu przejazd blokuje śnieg. Nawet teraz, na początku lipca, kiedy temperatura grubo przekracza 30 stopni, w wielu miejscach nadal zalegają ogromne masy śniegu. Pierwszy raz biegaliśmy po nim w klapkach i w pocie czoła ;) Po przejechaniu całego parku (co zajęło ponad 3 godziny mimo tylko 50 mil…ach te postoje na zdjęcia co kilka minut) kierujemy się w stronę słonego jeziora Mono gdzie szwędamy się jakiś czas podziwiając dziwaczne formacje skalne będące efektem działania wulkanicznego (tak nam się przynajmniej pamięta). Na noc zostajemy w mieścinie o nazwie Tonopah.


T.

piątek, 1 lipca 2011

Podróżowanie po Stanach


Wygląda to wszystko super i dużo taniej niż się spodziewaliśmy, zwłaszcza po dwóch miesiącach w okrutnie drogiej Australii i Nowej Zelandii.

Zacznijmy od transportu. Autko prowadzi się super, nigdy jeszcze nie podróżowaliśmy w takim komforcie (pierwszy raz w życiu mam do dyspozycji tempomat z którego z rozkoszą korzystam na autostradach) , a do tego pali jedyne 7 litrów na 100km, co jest wynikiem niesamowitym jak na lokalne warunki, bo większość ich samochodów pożera ogromne ilości paliwa. Benzyna kosztuje około $3,5 za galon (na pustkowiu czasem żądają prawie $4, ale za to w większych miastach cena spada nawet do $3,2), co daje jakieś 2,6 PLN za litr. Ha! A Amerykanie i tak narzekają, że drogo jak szlag, bo nie tak dawno płacili $2 za galon. Niesamowite. Drogi mają tutaj super, sieć autostrad ogromna i utrzymana w świetnym stanie. Ruch przeważnie bardzo płynny, jedynie w dużych miastach zdarzyło nam się kilka razy stać w korku.

Motele eleganckie i w bardzo dużych ilościach, więc bez problemu można coś znaleźć bez żadnych rezerwacji. Za pokój płacimy przeważnie $40-$50 za noc, w pobliżu parków narodowych i innych atrakcji życzą sobie kilka $ więcej, w dużych miastach i na wypierdziejewie można znaleźć pokój już za $30. W każdym pokoju jest ogromne (poważnie, kwadratowe bydle czasem 2x2 metry) wyrko, telewizor, mały stolik z krzesłami i łazienka. Przeważnie mamy też lodówkę i mikrofale, czasem w pełni wyposażoną kuchnie z piecykiem i naczyniami. Wszystko czyste i schludne, ręczniki i pościel zawsze świeżo wyprana i pachnąca, żadnych mrówek czy innego robactwa. Do tego darmowy Internet i śniadanie w postaci pączków i kawy, czasem płatki i mleko. Bardzo to wszystko przyjemne, zwłaszcza po 2 miesiącach spania w aucie i kąpieli w zimnej wodzie/jeziorze. W każdym pokoju czeka na nas kilka małych mydełek i szamponów, E nazbierała ich już całą torbę ;)

Jedzenie też super. W supermarketach ceny wielu produktów zbliżone do Polski, spora część tańsza. Restauracji i fast-foodów od groma, codziennie próbujemy nowych rzeczy. Jednego dnia hamburger z frytkami, kolejnego burito z czerwoną fasolą, kolejnego sałatka z kurczakiem. Wszystko tanie i całkiem smaczne, na razie najbardziej smakuje nam pizza pepperoni z sieci U Małego Cezara, atakowaliśmy to miejsce już 3 razy i ani razu nie udało nam się zjeść całej pizzy na raz, a kosztuje tylko $6. Jedyny minus to nasze stale powiększające się gabaryty, część ubrań już na nas nie pasuje, reszta mocno ciśnie ;)

T.

W drodze do i z San Francisco

Środa 29/06 – Piątek 01/07

W środę kierujemy się dalej na północ wzdłuż oceanu. Cały trasa jest bardzo malownicza z wieloma punktami widokowymi i częstym dostępem do plaży. Na jednej z takich plaż udało nam się poobserwować stado ogromnych, leniwych jak szlag, prześlicznych fok wygrzewających się na piasku i robiących dosłownie nic. Nawet zakopywanie się w piasku robiły leniwie. Świetne stwory. Na noc dojeżdżamy do mieścin o nazwie Seaside.


W czwartek dojeżdżamy w końcu do San Francisco, kilka godzin spędzamy na zwiedzaniu centrum i jeździe po tych niesamowicie stromych ulicach. Alcatraz zwiedzać nie płyniemy, bo i tak jesteśmy już dzień do tyłu w stosunku do pierwotnego planu. Jedziemy za to przez legendarny czerwony most Golden Gate przy okazji stając na specjalnym punkcie widokowym. Spore mościsko, naprawdę zrobił na nas wrażenie. Noc spędzamy kilkadziesiąt mil za SF w Modesto kierując się w stronę pierwszego na naszej liście parku narodowego – Yosemite.

W piątek po kilku godzinach jazdy dojeżdżamy do miasteczka o nazwie Groveland, które leży niecałe 40 mil od parku i jest ostatnią bazą noclegową dla ludzi, którzy nie chcą spać w parku. My nie tle nie chcemy, co nas nie stać, bo 1 noc w parku kosztuje normalnie kilkaset $, ale biorąc pod uwagę, że właśnie zaczął się najważniejszy długi weekend w roku (w poniedziałek Ameryka świętuje dzień niepodległości), pokoje osiągają zawrotne wręcz ceny. Szczęśliwie udaje nam się zaklepać sobie nocleg w namiocie za „jedyne” $44. Szczęśliwie, bo w innych miejscach albo wszystko było już zajęte, albo ceny nie schodziły poniżej $100. Namiocik elegancki, spokojnie zmieściłyby się w nim 4 osoby (2 ogromne materace), do tego świeżutka pościel, ręczniki, prąd i Internet. Prysznic i grill 20 metrów obok. Znaczy prawie jak w normalnym motelu, tylko ściany cieńsze i sufitu nie ma :)




T.

wtorek, 28 czerwca 2011

Los Angeles

Niedziela 26/06 – Wtorek 28/06

To był nasz najgorszy lot do tej pory. 8 godzin męki, ciągły ból głowy i zalewanie się zimnym potem. Do dziś nie wiemy czy zjedliśmy coś nieświeżego, czy po prostu tak akurat wyszło. W każdym razie stały grunt pod nogami powitaliśmy z ogromną ulgą. Na lotnisku żadnych problemów, wszystko dużo sprawniej i łatwiej niż się spodziewaliśmy. Żadnych kontroli osobistych, żadnego przeszukiwania bagaży, prawie o nic nie pytali tylko od razu wbili wizę na 90 dni. A zatem jesteśmy w Ameryce :)



Spod lotniska zabiera nas darmowy autobus i wiezie prosto do wypożyczalni samochodów. Tutaj wszystko jeszcze sprawniej i łatwiej niż na lotnisku, po kilkunastu minutach możemy ruszać w drogę. Bardzo zaskoczyło nas to, że nie czekał na nas konkretny samochód jak miało to miejsce w Australii i Nowej Zelandii, tylko skierowano nas na ogromny parking, gdzie mogliśmy wybrać sobie najbardziej nam pasujący samochód z danej klasy. Stało ich tam kilkanaście, wszystkie prezentowały się świetnie. Wstępnie mieliśmy podróżować w czerwonym Chevrolecie (byliśmy już nawet do niego zapakowani), ale tuż obok jeden z pracowników zaparkował świeżo zwróconą Toyotę Corollę, więc niewiele myśląc przesiedliśmy się do niej. Później okazało się, że jest to samochód z wyższej klasy niż ta, za którą zapłaciliśmy, ale jako że akurat nie mieli na stanie wiele tych „gorszych”, musieli dawać ludziom „lepsze” po tej samej cenie. Fajnie.

Z lotniska jedziemy prosto do zaklepanego wcześniej motelu, po drodze przyzwyczajając się do prowadzenia auta po prawej stronie drogi. Ech, tyle jeździliśmy po lewej, że teraz czujemy się nieswojo po prawej. Ja znowu zamiast kierunków włączam wycieraczki, a zamiast wycieraczek kierunki, hehe. Na szczęście po paru dniach wszystko wraca do normy.
Motel wypasiony okrutnie (jak większość w USA), ogromne łóżko, telewizor, lodówka, mikrofala. W tym konkretnym mieli nawet suszarkę do włosów i deskę do prasowania. Wszystko to za jedyne $40, co nawet jak na polskie warunki jest niezłą ceną. Na kolację pizza pepperoni i cola. Od razu czuć, że jesteśmy w Stanach.

Rano małe zakupy w pobliskim supermarkecie (większość pracowników to Meksykanie, ani słowa po angielsku, hehe) i jedziemy zwiedzać Los Angeles. Miasto jest przeogromne (właściwie to zlepek małych miasteczek) i panuje tu ogromny ruch. Hollywood oczywiście pełne turystów i różnego rodzaju naganiaczy oferujących wszystko od koszulek i pamiątek po wycieczki do domów gwiazd filmowych. Nigdy nie czuliśmy się dobrze w takim ścisku, więc po godzinie zmykamy połazić po plaży i okolicznych bulwarach. Wszędzie czuć zapach marihuany, a w wielu miejscach można zostać przebadanym przez „lekarza”, który zleca palenie trawy w celach medycznych, co jest tutaj legalne, hehe.

We wtorek powinniśmy kierować się już na północ, ale spędzamy jeszcze kilka godzin na poszukiwaniu dobrego miejsca do zrobienia zdjęć z napisem Hollywood, a później jedziemy kilkadziesiąt kilometrów słynnym Mulholland Drive. Ogólnie Los Angeles trochę nas zawiodło, spodziewaliśmy się chyba czegoś odrobinę innego. Noc spędzamy kawałek za Los Angeles w mieścinie o nazwie Ventura.





T.

sobota, 25 czerwca 2011

Rarotonga

Piątek 1706 – Sobota 25/06

W piątek czekają nas dwa loty: w południe dwugodzinny lot z powrotem do Auckland, a o 19 prawie cztery godzinki na Wyspy Cooka. Na Rarotondze lądujemy około 2 w nocy miejscowego czasu….w piątek. Znaczy przesuwamy się kolejne 2 godziny do przodu, a po przekroczeniu międzynarodowej linii zmiany daty cofamy się w czasie o 24 godziny i drugi raz przeżywać będziemy ten sam dzień, niezłe uczucie. W ośrodku dostajemy inną norkę niż zarezerwowaliśmy, bo właścicielka nie ma już wolnych tanich pokoi, więc bez dodatkowych opłat przerzuca nas do domku nad basenem, gdzie mamy własną kuchnię i werandę. Bardzo miło. Wstępnie planowaliśmy spędzić tutaj 4 dni a na kolejne 4 przenieść się na drugą stronę wyspy, ale za bardzo polubiliśmy nasz luksusowy domek i zostajemy tutaj na cały pobyt na Rarotondze.



Sama wyspa, mimo że największa z Wysp Cooka ma zaledwie 33 kilometry obwodu, bez problemu można ją objechać rowerem w kilka godzin, co czynimy w sobotę. Poza tym jednorazowym wysiłkiem za wiele na wyspie nie robimy, ale też za wiele do robienia nie ma. Całe dnie spędzaliśmy leżąc plackiem na plaży albo nad basenem, bo czasem nawet nie byliśmy w stanie zmusić się do przejechania kilku kilometrów rowerem. Każdego dnia planowałem wybrać się na kilkugodzinną wycieczkę po porastających całą wyspę lasach, ale za każdym razem odkładałem to na kolejny dzień, aż w końcu nie poszedłem wcale. Jednym słowem błogie lenistwo. Bardzo tego potrzebowaliśmy, bo po dwumiesięcznym kempingowaniu w Australii i Nowej Zelandii ciągnęliśmy już ostatkiem sił.



Przed odlotem do USA przechodzimy najostrzejszą do tej pory kontrolę, zbadali nas dokładnie od stóp do głów czy czasem nie mamy przy sobie broni, przeszukali dokładnie bagaż podręczny, kazali nawet włączać komputer i telefon, żeby sprawdzić czy to nie atrapa z ukrytą bombą. Fajna zabawa ;)

T.

piątek, 17 czerwca 2011

Fiji

Piątek 10/06 – Piatek 17/06

Lot bez problemów, godzinne opóźnienie jesteśmy w stanie przełknąć bez bólu. Główna wyspa Fiji – Nadi wita nas piękną i upalną pogodą. Hotelik trafił nam się elegancki, duży pokój z łazienką i TV, Internet za free + basen. Chociaż po 8 tygodniach spania w aucie pewnie najgorszą dziurę wzięlibyśmy z pocałowaniem ręki. Ha, od dzisiaj śpimy w prawdziwym łóżku!
W sobotę po śniadaniu jedziemy do miasta na małe zakupy oraz zaklepać sobie transport i noclegi na małych wysepkach. Nasz wybór pada na wyspy Waya i Naviti. Na każdej spędzimy 2 noce bo na piątek musimy być z powrotem na Nadi. Potem trochę siedzimy na plaży, trochę łazimy po mieście, a wieczorem uczestniczymy w ceremonii picia kavy, lokalnego specjału robionego z uprawianego tu korzenia. Smakuje trochę jak płyn do naczyń, a po kilku miseczkach nie czuć języka, ale za to śpi się po tym jak niemowlę. Pół kilo tego specyfiku zamieszkało w naszym plecaku, więc po powrocie do PL zapraszamy chętnych na degustacje :)

W niedzielę rano autobus wiezie nas do portu skąd wypływamy w dwugodzinny rejs w kierunku wyspy Waya. Po drodze mijamy masę maleńkich wysepek prosto w filmu. Nic tylko piasek, palmy i kilka domków.


Najmniejszą z nich da się obejść dookoła w 10 minut. Sporo ludzi wysiada, mimo że nocleg na jednej z nich kosztuje kupę pieniędzy. Kiedy przyszła nasza pora przesiedliśmy się do małej łódeczki, która przypłynęła po nas z ośrodka. Na miejscu witają nas śpiewami i częstują słodkimi bułeczkami. Mieszkają z nami tylko trzy inne pary, każdy ma osobny domek. Nic specjalnego, ale czysto i przyjemnie. Prąd dostępny jest tylko kilka godzin w ciągu dnia, ale zupełnie nam to nie przeszkadza.

Dni spędzamy głównie w hamakach albo na plaży opalając się, taplając w ciepłej jak zupka wodzie i snorklując. Do tego ostatniego wcale nie trzeba wypływać daleko w morze bo rafa koralowa jest osadzona tak bliziutko brzegu, że trzeba bardzo uważać by się na tej rafie nie poharatać. Szczególnie w czasie odpływu, który zaczyna się koło południa i trwa kilka godzin. Ja i moje cwane oko wypatrzyliśmy sobie fajne bezrafowe miejsce, w którym bez względu na poziom wody można było się w miarę swobodnie zanurzyć i ochłodzić. W kwestii jedzenia którego cena była wliczona w nasz pobyt to możemy tylko rzucać ochy i achy, bo goszczący nas mieszkańcy tej dość małej wyspy bardzo się starali. Dzięki temu popróbowaliśmy naprawdę niezłych smakołyków. Po dwóch dniach pełnego relaksu pakujemy plecaki i przeprawiamy się na drugą wyspę. Tutaj już podczas wychodzenia na brzeg czujemy się lekko rozczarowani, a to właściwie dopiero początek fali rozczarowań jaka nas czeka na White Sandy Beach. Odpływ zajmuje większą część dnia, a do tego bardzo rozległa rafa koralowa właściwie uniemożliwiają jakiekolwiek pływanie. Standard zakwaterowania i jedzenia jest tutaj także znacząco niższy, a do tego musimy płacić za wodę do posiłków. O pysznych naturalnych sokach w nieograniczonej ilości, które dostawaliśmy w Nangalii możemy jednie pomarzyć. Poniżej - wieczorna uczta na Nanaglii.

Jedzenia na WSB jest mało i musimy się cieszyć z tego kawałka bułki i połówki banana do śniadania, potem zadowolić się gotowanym groszkiem z marchewką i jajem. Na szczęście kolacja jest bardziej syta bo na talerzu ląduje gotowany makaron i coś na kształt suchego bolognese tzn. dostajemy podsmażone mięso, ale sosu się już doszukać nie możemy:) Na wyspie nie ma żadnych sklepów ani innego zaopatrzenia, nie możemy zatem nic sobie dokupić. Nic to, jakoś przetrwamy te 2 dni. Opalanie i czytanie książek wypełnia nam czas.


Jedno pozytywne wspomnienie które wniesiemy z tej wyspy to fajna rozrywka w postaci tradycyjnych tańców i krótkiego przedstawienia dla nowo przybyłych gości. Na pamiątkę pozostały nam krótkie filmiki, gdzie nieźle umięśnieni Fidżijanie wyginają śmiało ciało : )




W czwartek z radością wsiadamy na łódź, która zabiera nas w rejs powrotny na Nadi. W porcie łapiemy bezpłatny autobus, który rozwozi wszystkich turystów do hoteli. My wracamy do tego samego w którym spędziliśmy naszą pierwszą noc na wyspie.



E.T

piątek, 10 czerwca 2011

Auckland

Czwartek 09/06 – Piątek 10/06

Do Auckland dojeżdżamy przed południem, dość dużo czasu zajmuje nam znalezienie parkingu w pobliżu centrum za który nie będziemy musieli płacić fortuny. Dość długo szwędamy się po centrum w poszukiwaniu ostatnich pamiątek, E udaje się w końcu kupić buty z owczej skóry, podobno niesamowicie ciepłe i wygodne. Później zwiedzamy okoliczne wzgórza, na których oczywiście pasą się owce (w centrum miasta, hehe). Na wzgórzu o nazwie Mt Eden znajdował się ogromny krater, pozostałość po dawno wygasłym wulkanie. Widok na miasto niesamowity, niezliczona ilość domków jednorodzinnych położona na przeogromnej przestrzeni. Prawie wcale nie widać bloków mieszkalnych, jedynie kilka biurowców w centrum finansowym. Wieczorem spotykamy się z poznaną w Tajlandii parą „tubylców” którzy zapraszają nas do siebie proponując jednocześnie nocleg, ale grzecznie odmawiamy i po spędzeniu z nimi paru bardzo przyjemnych godzin jedziemy na ostatni kemping w NZ.





Piątek. Znaczy w końcu nadszedł ten wyczekiwany od kilku tygodni dzień, dziś zaczynamy wakacje od naszych wakacji. Rano pakowanie i sprzątanie autka (jak miło, że cały czas lało), potem kolejna paczka do Polski oraz widokówki, które woziliśmy ze sobą od Australii. W południe oddajemy campera (zwrócili nam cały depozyt mimo dwóch dziur po kamyczkach na przedniej szybie, miło) i udajemy się na lotnisko, skąd już za parę godzin lecimy na Fiji. Trochę szkoda nam opuszczać NZ, ale padający nieustannie od 2 dni deszcz znacznie to ułatwia. Na pewno jeszcze tu kiedyś wrócimy, ale tym razem latem.

T.

środa, 8 czerwca 2011

Bay of Plenty – Coromandel - Whangarei

Poniedziałek 06/06 – Środa 08/06

Troszkę nam zbrzydła ta Nowa Zelandia w ostatnich dniach. Pierwsze 10 dni i cała południowa wyspa były naprawdę świetne, ale od przeprawy promowej jakoś to wszystko nijakie nam się wydaje. A może po prostu jesteśmy już zmęczeni ciągłym zwiedzaniem i piękne krajobrazy nie robią już na nas takiego wrażenia jak wcześniej. Do tego zaczęło popadywać, więc łażenie po górach i lasach nie zachęcało.


W poniedziałek udaliśmy się do mieściny Mt Maunganui, gdzie mieliśmy wejść na pobliską górę i podziwiać okolice, ale strasznie lało więc daliśmy sobie spokój. Chwilę pokręciliśmy się tylko po mieście w poszukiwaniu pamiątek i pojechaliśmy dalej na północ w kierunku półwyspu Coromandel.


We wtorek objechaliśmy cały półwysep i udaliśmy się na szlak wzdłuż półwyspu, gdzie podziwialiśmy różniaste formacje skalne i małe zatoczki z niewielkimi plażami. Na pewno dużo lepiej wyglądałoby to wszystko latem, bo można wtedy poleżeć na pisaku i pokąpać się w ocenie, a tak popstrykaliśmy tylko trochę zdjęć i pojechaliśmy dalej. Niestety dziś szczęście nie było po naszej stronie i nie udało nam się dotrzeć do słynnej plaży z gorącą wodą, gdzie za pomocą łopaty można dokopać się do gorącej wody i powygrzewać się w takim dołku. Jest to jednak możliwe tylko na 1-2 godziny przed przypływem, co oznaczało że musielibyśmy czekać grubo ponad 4 godziny.




W środę dojeżdżamy do Auckland, 2 dni szybciej niż wstępnie planowaliśmy, dlatego też nie zostajemy w mieście tylko uderzamy dalej na północ do miasteczka o nazwie Whangarei. Mają tam bardzo przyjemne centrum miasta i kilka fajnych wodospadów. Po południu jedziemy z powrotem w kierunku Auckland, śpimy na polu kempingowym przy samej plaży, gdzie zupełnym przypadkiem (siku się chciało) oglądamy przepiękny wschód słońca.





T.