Przez kolejne dwa dni działo się niewiele. Większość czasu spędziliśmy w drodze, bo sam stan Victoria nie oferował nam niczego ciekawego. Na piątkową noc wybraliśmy sobie z książki darmowy parking o nazwie Yellow Pinch Don, do którego dotarliśmy już po zachodzie słońca. Okazało się, że jesteśmy jedynymi podróżnikami, którzy zdecydowali się na nocleg w tym miejscu. Nie byłoby w tym nic specjalnego gdyby nie fakt, że parking ten znajdował się dobry kilometr od głównej drogi w samym środku lasu. Już podczas przygotowywania kolacji czuliśmy się nieswojo. A to coś zawyje, a to coś zaszeleści…ale nic to, w końcu to tylko nasza wyobraźnia. Ale kiedy podczas posiłku E nagle wskoczyła na ławkę krzycząc, że coś na nią syczy tuż poza kręgiem światła po prostu się zawinęliśmy. Jak staliśmy tak uciekliśmy. W 30 sekund byliśmy spakowani i gotowi płacić każde pieniądze za parking z ludźmi. Na szczęście znaleźliśmy w książce kolejny darmowy parking oddalony od tego o jedyne 30 kilometrów. Tutaj tez byliśmy sami, ale parking był w samym środku miasta, więc jakoś przetrwaliśmy tę noc.
W sobotę zrobiliśmy kolejne kilkaset kilometrów i udało nam się dotrzeć do Sydney, a właściwie na jego przedmieścia. Do samego miasta nie wjechaliśmy ze względu na ceny kempingów zaczynające się od $40 i całkowity brak tych darmowych. Nam udało się znaleźć taki za $20 za noc, jedyne 35 km od centrum. Na miejscu poradzono nam, aby do samego Sydney nie pchać się autem, bo korki tam straszne, a na dodatek wydamy fortunę na parking. Pociągiem rzekli, jedźcie pociągiem! I tak uczyniliśmy. Jakieś 200 metrów od kempingu znajdowała się stacja kolejowa Heathcote i bilet w obie strony do samego centrum kosztował nas jedyne $8.20 od osoby. Fajnie. A zatem z samego rana uderzamy do Sydney.
E.T
0 komentarze:
Prześlij komentarz