poniedziałek, 2 maja 2011

Featherdale Wildlife Park

Poniedziałek 02/05

Dzisiaj jedziemy zobaczyć koale. I kangury. I krokodyle. Hehe. Parków takich jak ten mają w Australii dziesiątki. Niektóre nazywają się sanktuaria dla zwierząt, inne parki, jeszcze inne zwyczajnie zoo. Długo nie mogliśmy się zdecydować, do którego chcemy jechać, ale ten okazał się być blisko Sydney, a do tego po drodze do Gór Błękitnych, do których chcemy wybrać się we wtorek. A zatem atakujemy.


Bilety - $25 od głowy, ale zdecydowanie warto. Już przy samym wejściu witają nas biegające (a właściwie skaczące) sobie swobodnie wokół nas kangury. Nie w żadnych klatkach czy zagrodach, normalnie biegają tam gdzie my chodzimy. Tak samo emu i jakieś dziwne ptaszyska o długich dziobach. Klasa. Nikt się nie boi, każdy podchodzi żeby się przywitać i wyniuchać ewentualne jedzenie, które z ręki wręcz wyrywają, zwłaszcza emu. Kangury dają się głaskać i tulić, chętnie pozują również do zdjęć. Było ich tam pewnie ze sto, jak nie lepiej. Małe jak króliki, wielkie jak człowiek. Szare, czerwone, rude, nawet białe albinosy (ale te miały osobne wybiegi).

Po kangurach idziemy oglądać koale. Mmmm, chyba najfajniejsze stworzenia na świecie. Siedzą na drzewach i albo wpierdzielają liście, albo śpią. Pełen luz, zero zainteresowania otoczeniem. Do jednego można było się przytulać i pozować do zdjęć. Co chwilę nowy człowiek koło niego stawał, głaskał, tulił, ocierał się nosem (ok, tylko jeden taki człek się znalazł :)) a on nic, wcina swoje liście, nawet nie mrugnie. Totalny zen.



Mi najbardziej spodobał się miś o imieniu Charlie, staruszek już jak na koalę, bo 10 latek mu stuknęło w tym roku (można poznać na zdjęciach po fryzurze jak Einstein) Bitą godzinę nie ruszył się o nawet o cal tylko zasuwał z obiadem. Bóg!

Potem przyszła pora na pana krokodyla. Ależ wielkie bydle, chyba ze 6 metrów. Ogromne wrażenie robi i z miejsca czuć do takiego zwierzęcia respekt. Gadzisko podobnie jak misie też prezentowało pełen luz i zero ruchu. Nic dziwnego, bo jego okres karmienia już minął i teraz będzie głodował 6 miesięcy! Ugh. Pracownicy ogrodu powiedzieli, że i tak mamy szczęście bo go widzimy. Często spędza całe dnie na dnie swojego basenu.

Kolejne były wombaty, na nasze oko dalecy kuzyni naszej świni. Cały czas albo ryły jakieś tunele albo wcinały jakieś trociny. Po wombatach oglądamy dwa diabły tasmańskie, biegające uporczywie wokół swoich wybiegów. Szalone. Co jakiś czas obracały się znienacka wokół własnej osi, dokładnie jak w bajce :)

Na koniec popatrzeliśmy na śmiesznie kołyszące się podczas chodzenia pingwiny i na dalekich, nieszczekających kuzynów naszych psów czyli dingo.
Do tego w parku była cała masa różnych gatunków ptaków, trochę węży i kilka jaszczurek. W sumie w parku zeszły nam dobre 3 godziny, z czego pewnie 90% czasu siedzieliśmy z koalami i kangurami. Niesamowite stworzenia. Po opuszczeniu parku kierujemy się w stronę Gór Błękitnych, gdzie z braku innych opcji w okolicy nocujemy na płatnym parkingu ($26).



T.

0 komentarze:

Prześlij komentarz