poniedziałek, 30 maja 2011

Lodowce Foxa i Franza Josefa + Pancakes Rocks

Poniedziałek 30/05

Dziś z samego rana idziemy zwiedzać dwa lodowce, oddalone od siebie o jakieś 30 kilometrów. Żadne z nas nigdy nie było na lodowcu i nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać. Poza górą lodu. I to właśnie zobaczyliśmy na obu lodowcach. Mniej więcej. Oczywiście do tego obowiązkowe góry z każdej strony, tym razem w połączeniu z wodospadami, jeziorem i rzeką. Znaczy piknie, tylko cholera nie ma jak tego opisać za bardzo. Na szczęście zdjęcia już są, więc nie muszę się produkować, hehe. Łącznie łaziliśmy dobre 4 godziny, bo poza bezpośrednim dojściem do obu lodowców zrobiliśmy też kilka pobliskich szlaków oferujących widoki z innej strony. W miasteczku, w którym spędziliśmy noc można było wykupić całodniową wycieczkę na sam lodowiec i połazić po lodowych jaskiniach i tego typu rzeczach, ale nas jakoś nie ciągnęło. Poza tym, czas gonił.

Po południu udajemy się dalej na północ, dziś chcemy jeszcze obejrzeć słynne skały naleśnikowe. Po drodze, na jednym z punktów widokowych, spotykamy pierwszych w NZ Polaków (siedmioro), którzy przyjechali tu na 9-dniowy urlop i chcą zobaczyć wszystko co się da. My mamy trzy tygodnie i wiemy, że to dużo za mało, a zatem powodzenia. Do naleśników docieramy dopiero godzinę przed zachodem słońca, na szczęście zwiedzania nie ma dużo. Czemu skały naleśnikowe? Bo wyglądają jak ułożone na sobie warstwy naleśników. Znowu ciężko mi się to opisuje, siedzę i gapię się w ekran już dobre 10 minut. Do zdjęć marsz!

Na noc zatrzymujemy się na tanim parkingu niedaleko miasteczka Lydl. Znowu jesteśmy sami, ale już nam to nie przeszkadza. Aha, dziś była nasza druga rocznica. Tym co pamiętali - dziękujemy. Tym co nie - a żeby Was tak lumbago wykręciło, dranie :)



T.

niedziela, 29 maja 2011

Te Anau – Queenstown – Zachodnie Wybrzeże

Sobota 28/05 – Niedziela 29/05

W drodze powrotnej z południa zatrzymujemy się w miejscowości Te Anau. Głównie po prysznic, bo parę dni już minęło od ostatniej kąpieli, hehe, ale też przy okazji robimy pranie i na ładnych parę godzin melinujemy się w miejskiej bibliotece, bo mają tutaj darmowy Internet. Yes, yes. I tak w trzy godzinki jesteśmy umyci, oprani, a w tym czasie do sieci fruną sobie zdjęcia. Miło. Potem jedziemy kolejne dwie godzinki do malowniczej mieściny o nazwie Queenstown.


Miasteczko prześliczne, położone nad brzegiem ogromnego jeziora, z dwóch stron otoczone masywnymi górami, żadnych wieżowców ani fabryk. Zakochaliśmy się z miejsca. Kiedy już będziemy obrzydliwie bogaci przyjedziemy tutaj na kilka tygodni, a jak będziemy starzy, osiądziemy tutaj na stałe. Dziś już dalej nie jedziemy, bo rano o 6.45 jest MECZ. Znaczy finał LM, a w tutejszym barze będą go pokazywać na żywo. Klasa.

Śpimy 12 km od miasta i po wczesnej pobudce o 6.30 meldujemy się (właściwie to ja się melduję, bo E poszła spać na parkingu, hehe) pod barem. A tam ze 200 osób. Masakra! Myślałem, że ze mną mecz obejrzy może parenaście osób, a tu tłumy. Sympatie podzielone mniej więcej równo, może z lekką przewagą kibiców MU. Ale się darliśmy jak Roo wyrównał na 1:1. Potem już byliśmy cicho, bo jak było każdy wie. Ech.

Po śniadaniu jedziemy w stronę zachodniego wybrzeża, gdzie zamierzamy połazić po dwóch lodowcach. Po drodze znowu zaliczamy kilkanaście przystanków na zdjęcia, bo droga, jak zwykle zresztą, dostarcza niesamowitych widoków.




Na noc zafundowaliśmy sobie pobyt na polu kempingowym, który kosztował nas tylko $10 od osoby, czyli 3 więcej niż gdybyśmy zdecydowali się spać na „półdarmowym” parkingu w pobliżu, a to dlatego, że dostaliśmy specjalną zniżkę przysługującą wszystkim jeżdżącym tymi camperami co my. Do tego w cenie dostaliśmy spa i saunę, więc pełen wypas.



T.

piątek, 27 maja 2011

Milford Sound

Czwartek 26/05 – Piątek 27/05

Kolejnym punktem na naszej trasie jest Milford Sound, czyli ogromny fiord na zachodnim wybrzeżu do którego mamy dobre kilkaset kilometrów. Po drodze zatrzymujemy się w miejscowości Wanaka, gdzie wspinamy się na górę Iron, skąd rozciąga się niesamowity widok na pobliskie doliny. Potem jedziemy dalej na południe, mijamy Queenstown (jeszcze tu wrócimy) i Te Anau (tu też). Mijamy też najdłuższe w NZ jezioro Wakatipu. Po drodze ta sama sytuacja co wcześniej, tylko dużo bardziej. Co pięć minut stajemy robić zdjęcia, do tego E. przez większość trasy pstryka fotki przez szybę. Pagórki i wzgórza są tak bajkowe, że co jakiś czas spodziewamy się zobaczyć wałęsającego się po nich Hobbita, albo innego baśniowego stwora. W tym tempie bardzo szybko zabraknie nam miejsca na dysku na składowanie tego wszystkiego, co chwilę będziemy stawać w Macu ładować baterie do aparatu (przeważnie mają gniazdka, miło z ich strony), no i nigdzie nie dotrzemy, bo 100km robimy w trzy godziny. Na noc zatrzymujemy się kilkadziesiąt kilometrów przed fiordem w samym środku lasu. Tym razem jakoś nie udało nam się dotrzeć do miejsca gdzie wrzuca się kopertę z pieniędzmi. Na nasze szczęście nikt tego rano nie sprawdzał. Tylko ciiii. Rano okazuje się, że spaliśmy nad ogromnym, ślicznym jeziorem (naturalnie góry w tle), nad którym aż chciałoby się zostać na dłużej, popływać kajakiem, pokąpać się, zrobić ognisko. Tylko trochę na to za zimno teraz.





Po śniadaniu jedziemy nad fiord, gdzie wykupujemy dwugodzinną wycieczkę statkiem. Widoki, jak zwykle w tym kraju, niesamowite. Dodatkowo mieliśmy kupę szczęścia, bo niedaleko ujścia do morza natknęliśmy się na stado delfinów, które z ochotą podpłynęło do łodzi i długo pozowało do zdjęć. Kilka próbowało nam zaimponować i wyskakiwało wysoko nad wodę w powietrznych akrobacjach. Filmik wrzucimy chyba dopiero po powrocie do PL, chyba że natkniemy się gdzieś na superszybkie łącze. Po południu robimy jeszcze kilka okolicznych szlaków, m.in. Lustrzane Jeziora (w których świetnie odbijają się pobliskie góry), jezioro Marian (pozdrowienia dla wujka Mariana) i Uskok (znaczy szczelina w ziemi w której płynie rzeka). Na noc zostajemy na tym samym parkingu co wczoraj, tym razem jednak za niego płacimy.
T.

środa, 25 maja 2011

W drodze na południe – Mt Cook

Wtorek 24/05 – Środa 25/05

Dziś odsypiamy wczorajszą noc i nie wstajemy przed 10. Po śniadaniu idziemy na krótki spacer po okolicznych dolinach, przez co w drogę ruszamy dopiero koło południa. Za pierwszy cel w NZ obraliśmy sobie najwyższą górę jaką tu mają – Mt Cook. Do przejechania mamy jakieś 300 km, więc nie ma pośpiechu. Droga niby zwykła, według map nie ma tu nic ciekawego poza dwoma jeziorami, ale my i tak stajemy co parę minut robić zdjęcia okolicy. Inaczej po prostu nie da się jechać, bo z każdej strony otaczają człowieka albo skaliste góry, albo wściekle zielone pagórki żywcem wyjęte z widokówek, albo znowu ogromne jeziora czy równiny(w tle naturalnie góry). Co zakręt to inny zapierający dech w piersiach widok.


No i oczywiście owce. Owce. I jeszcze raz owce. Gdzie nie spojrzeć tam owce. Plus do tego owce. Widzieliśmy ich już tysiące, czasem w takich miejscach (np. szczyt bardzo stromo wyglądającej góry) że długo zachodziliśmy w głowę jak się tam dostały. Niektóre kudłate, że nie widać oczu. Niektóre świeżo golone i bardziej podobne do kozy niż do owcy, ale wszystkie jak szalone wcinają trawę. Lepsze niż kosiarki :) Do parkingu przy szlaku na Mt Cook, na którym spędzimy noc docieramy około 17. Pierwszy raz spotykamy się z całkowitym końcem drogi (dalej jechać się nie da, bo góry), co później okazuje się bardzo częste w NZ. Postój kosztuje $6.10 od osoby, za to jest kuchnia ze zlewami i ławkami, a do tego przyzwoita łazienka. W identycznym aucie jak nasze spotykamy dwie, mocno zaawansowane już w latach, Dunki, które od trzech tygodni kempingują sobie w NZ, w wolnym czasie robiąc na drutach. Zaimponował im nasz duński, jak potem przyznały, hehe.


W środę rano robimy szlak zwany Dolina Hookera, skąd są najlepsze, dostępne dla zwykłych śmiertelników, widoki na Mt Cook. Droga zajmuje nam łącznie nieco ponad 3 godziny, widoki po drodze absolutnie niesamowite. Góry, doliny, lodowce, wszystko prześliczne, ale nie ma tego jak opisać nie będąc poetą. Zdjęcia powinny już być w sieci, więc kto ma ochotę to sobie zerknie. Samo Mt Cook piorunujące wrażenie, mimo zimy za pasem daje się ładnie fotografować odpędzając od siebie chmury. Miło z jej strony. Później robimy jeszcze trzy inne, krótsze już szlaki oglądając przy okazji kawałek lodowca, kilka jezior i rzekę utworzoną przez topniejący lód.


Na wszystko zeszło nam prawie 7 godzin i dziś czasu starczyło już tylko na prysznic i przejechanie 100km do bezpłatnego parkingu w pobliżu miejscowości Omarama. Parking to właściwie za dużo powiedziane, bo był to kawałek pola nad brzegiem rzeki. No i kibelek, naturalnie.

T.

poniedziałek, 23 maja 2011

Kiwi witają

Poniedziałek 23/05

Lot przebiegł bez żadnych opóźnień, tuż przed północą lokalnego czasu (zegarki kolejne 2h do przodu, do Polski jesteśmy już +10 godzin) lądujemy w Christchurch. Na lotnisku wszystko przebiegło dość sprawnie, musieliśmy tylko chwilę poczekać na odkażenie naszych butów, bo coś nam się poprzyklejało. W międzyczasie podejmujemy decyzję o spędzeniu na lotnisku nocy, bo nie ma sensu jechać na te kilka godzin do hotelu, bo już o 9.00 mamy zgłosić się po odbiór autka. Na lotnisku mają prysznice i Internet, do tego w wyznaczonym miejscu można położyć się na podłodze i trochę pospać. Umyci i odświeżeni zakopujemy się w śpiwory i śpimy jakieś dwie godziny. Noc minęła zaskakująco szybko, a zaoszczędziliśmy grubo ponad $100 (nowozelandzki dolar wart jest obecnie jakieś 2,2 PLN). Pogoda dużo lepsza niż się spodziewaliśmy. Cały dzień świeci mocne słońce, temperatura sięga prawie 20 stopni. Heh, a miał padać śnieg (w nocy co prawda temperatura spada poniżej 5 stopni, ale autko jest szczelne i nie marzniemy (za bardzo).

Koło 8 udajemy się po autko, prawie identyczne jak to, które mieliśmy w Australii, tylko lepiej zorganizowane w środku i trochę wygodniejsze. Potem robimy ogromne zakupy w pobliskim centrum handlowym. Żarcie mają tutaj sporo tańsze niż w Australii (banany tańsze 6krotnie!), niektóre produkty w podobnej cenie jak w PL (miło). Zaopatrzeni jak na wojnę kierujemy się na południe. Dziś za daleko nie jedziemy, bo nieprzespana noc daje o sobie znać. W Nowej Zelandii nie mają niestety zbyt wielu darmowych parkingów tak jak w Australii, ale za to sporo jest miejsc, gdzie za niewielką opłatą ($5-$7 od osoby) można zostać na noc. Takie postoje opisane są wszystkie w darmowej broszurce, którą dostajemy w pierwszym punkcie informacyjnym, do którego dojeżdżamy. Miejsca te nie oferują co prawda wiele poza toaletą i bieżąca wodą (a czasem nawet wody nie ma), ale za to są kilkakrotnie tańsze niż pola kempingowe a do tego leżą przeważnie w przepięknych miejscach nad brzegami jezior, rzek czy też u podnóża góry.



Już pierwszy nocleg dostarczył nam niesamowitych widoków na pobliskie góry i doliny. Tutaj już nie boimy się spać sami, nie ma węży, krokodyli ani innych paskudztw. W nocy cisza, nawet w środku lasu nie słychać żadnych zwierząt ani ptaków.

T.

niedziela, 22 maja 2011

To już jest koniec, nie ma już kangurów

Sobota 21/05 – Niedziela 22/05

W sobotę postanowiliśmy wybrać się do największego w Queensland oceanarium. Tuż po wejściu załapaliśmy się na półgodzinny show z udziałem fok, który okazał się najfajniejszą częścią całej wycieczki. Foczki, w zamian za nagrodę w postaci pysznych rybek, robiły masę sztuczek, m.in. wskakiwały na kilkumetrowe skały prosto z wody. Imponujące.

Po fokach poszliśmy obejrzeć show z udziałem trzech milutkich wydr, które cały czas myszkowały i nurkowały w poszukiwaniu ukrytego wcześniej jedzenia. Zwinne stwory.

Potem oglądaliśmy setki dziwnych rybek i innych żyjątek w różnej wielkości akwariach, kilka krokodyli i żółwie. Na koniec zostawiliśmy sobie ogromny zbiornik z rekinami i płaszczkami. Brrrr, okropne mają kły.



Sama wycieczka całkiem niezła, nie to co rafa co prawda, ale i tak było fajnie. Aha, dzięki kuponom z jakiejś gazetki, dostaliśmy $15 zniżki na bilety, więc E kupiła sobie za tę kasiorkę pluszowego żółwia. Na noc jedziemy na ostatni przed Brisbane darmowy parking, gdzie spotykamy Kanadyjczyków, tych z którymi spaliśmy razem jakieś 2 tygodnie wcześniej. Nieźle. To już nasza ostatnia noc w Australii, ech.


Rano pakowanie i sprzątanie auta, zeszło nam na to grubo ponad 2 godziny. Ledwo się zmieściliśmy, bo zabieramy ze sobą sporo nowych rzeczy. Koło 11 docieramy na miejsce, a tam niespodzianka, siedziba camperów zamknięta, auto mamy zostawić przed bramą, a kluczyki wrzucić do specjalnej rury. Pfff, gdybyśmy wiedzieli, że to tak wygląda, pospalibyśmy o wiele dłużej. A tak do odlotu mamy jeszcze 6 godzin, a na plecach po 25 kilo, więc na zwiedzanie miasta ochoty raczej nie mamy. Kierujemy się zatem na lotnisko, gdzie na miękkich sofach spędzamy kilka godzin pozostających do odlotu dojadając przy okazji resztki australijskiego jedzenia, z którym nie wpuszczą nas do Nowej Zelandii.

Ostatnie 5 tygodni zleciało błyskawicznie, Australia to zdecydowanie najlepsze miejsce z naszej dotychczasowej wyprawy. Niestety też najdroższe, bo przez ten czas wydaliśmy tyle samo kasy co przez 13 tygodni w Azji. A tutaj nie jadaliśmy w restauracjach ani nie spaliśmy w hotelach z klimą. Ale i tak było absolutnie niesamowicie. Jeszcze tu wrócimy, bo do zwiedzenia została nam cała zachodnia część kontynentu.
T.

piątek, 20 maja 2011

Powoli kończymy

Wtorek 17/05 – Piątek 20/05

W ciągu kolejnych kilku dni działo się niewiele, głównie jechaliśmy dalej na południe, co jakiś czas zbaczaliśmy z drogi zwiedzić pominięte wcześniej atrakcje. I tak, we wtorek udało nam się obejrzeć wodospady Josephine, ale tak strasznie lało (chyba dopiero 3 dzień deszczu w Australii, znaczy głównie mieliśmy szczęście), że zrobiliśmy tylko kilka zdjęć i uciekliśmy do auta.




Same wodospady super, kilka oczek wodnych znajduje się tuż nad krawędzią kolejnego wodospadu, co dostarcza amatorom mocnych wrażeń nie lada przeżyć. Ze względu na sporą ilość śmiertelnych wypadków wprowadzono tam nawet zakaz kąpieli, ale kto chce nadal może śmiało wchodzić do wody. Barierki odgradzające mają niecałe pół metra. Resztę dnia spędziliśmy jadąc dalej na południe, na noc lądujemy ponownie na bezpłatnym parkingu niedaleko Townsville (tam gdzie mieli darmowe ciepłe prysznice).


Środowe przedpołudnie poświęciliśmy na sieć w bibliotece w Townsville. W ciągu czterech godzin udało nam się załączyć prawie 3000 zdjęć, do tego poczytać co ciekawego w świecie i napisać kilka maili. Miło, tak dla odmiany, być na bieżąco. Potem kolejne 400km na południe i na noc zatrzymujemy się na darmowym parkingu tuż przy plaży Carnilla, gdzie udaje mi się zakopać auto w piasku. Ha!
Czwartek cały w drodze, pokonane kolejne 600km, kierujemy się w stronę Hervey Bay, skąd chcemy jutro płynąć na jednodniową wycieczkę na piaskową wyspę Fraser. Śpimy na darmowym (jakżeby inaczej?) parkingu niedaleko miasteczka Childers.

W piątek dojeżdżamy do Hervey Bay, ale nigdzie nie płyniemy, bo wycieczki okazują się wściekle drogie. $175 od osoby za pół dnia jazdy po piasku. Granda! Zamiast tego jedziemy na Tęczową Plażę pokąpać się ostatni raz w oceanie. Wiało tak strasznie, że po rozłożeniu koca nie zdążyliśmy się na nim położyć a już cały był pokryty piaskiem. Za to fale ogromne, chyba ze 3 metry miały niektóre, bardzo miło mnie wytarmosiły i obiły o dno jak się na nie rzucałem, hehe. Po południu jedziemy do miejscowości Gympie, gdzie pierwszy raz w Australii idziemy na pizzę do sieci Eagle Boys. Smaczna i całkiem niedroga. Śpimy naturalnie za darmochę niedaleko Gympie.


T.

środa, 18 maja 2011

Zdjęcia! Zdjęcia są! Juhu!

Ano są. Korzystając z uprzejmości biblioteki w Townsville udało nam się właśnie załączyć prawie 3000 zdjęć z Australii. Znajdują się one pod zagadkowa nazwą „Zdjęcia Australia”. A zatem prosiemy :)

poniedziałek, 16 maja 2011

Cairns – Wielka Rafa Koralowa


Niedziela 15/05 – Poniedziałek 16/05

Dziś w końcu jedziemy do Cairns. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na kilku punktach widokowych, skąd rozciągają się niesamowite widoki na wschodnie wybrzeże Australii. Wpadamy również na godzinkę na plażę Trinity, gdzie można popływać w oceanie bez obaw o krokodyle, płaszczki, rekiny czy inne stwory, bo kąpielisko jest ogrodzone specjalną siatką. Łapiemy również trochę słońca, bo sporo czasu minęło odkąd ostatni raz wygrzewaliśmy się na plaży (wieczorem okaże się, że godzinka wystarczyła aby się mocno zaczerwienić..oby tylko nam trzeci raz nie schodziła skóra). Po dotarciu do Cairns udajemy się do jednego z hoteli, gdzie można zaparkować camperka na noc i za niewielką opłatą ($5 od osoby) korzystać ze wszystkich udogodnień. Miło. A zatem golenie, prysznic, prawdziwa kuchnia (cóż innego niż spaghetti?), prąd. Popołudniem idziemy zwiedzić miasto i wykąpać się w basenie ze słoną wodą, namiastką oceanu, bo w Cairns nie ma plaży. A potem spać, bo z samego rana wypływamy ponurkować na rafie, hehe.

Całodniowa wycieczka kosztowała nas $130 od osoby + $10 za wypożyczenie stroju, co okazało się niezbędne, bo inaczej spalilibyśmy się na raka. Zabrano nas ogromną łodzią jakieś 50km od brzegu (płynęliśmy jakieś 1,5 godziny). Po godzinie sporo osób (w tym ja) czuło się już bardzo nieciekawie, bo łódką strasznie rzucało. Na szczęście jak tylko wszedłem do wody wszystko od razu ustąpiło. Sama rafa była niesamowita. Tysiące kolorowych ryb (od maleńkich jak paznokieć, po większe ode mnie), setki różnych roślin, przepiękny różnobarwny koral (+ jeden rekin, jakieś dwa metry długości, nie zwrócił na mnie uwagi, ale i tak uciekłem), jednym słowem, wszystko jak na filmach przyrodniczych. Udało nam się nawet spotkać dwa ogromne żółwie morskie, jakby żywcem wyjęte z bajek. Nawet ruszały się w taki sam leniwy sposób. Klasa.

Samo nurkowanie trwało łącznie prawie 5 godzin, z godzinną przerwą na lunch, który niestety musiałem zostawić na łódce, bo w drodze powrotnej rzucało jeszcze bardziej. Kilka osób zdecydowało się nawet wrócić do Cairns wycieczkowym helikopterem, za co musieli oczywiście słono zapłacić. 10 minutowe polatanie nad Rafą kosztowało ponad $100, więc powrót na ląd musiał kosztować kilka razy tyle. Pewnie taki mają plan, że najpierw nas ostro wytrzęsą, a potem część ludzi zabuli aby tylko uniknąć tego w drodze powrotnej. Cwane. W Cairns lądujemy jakoś po 16 i udaje nam się dotrzeć przed zmrokiem na darmowy parking w okolice miasteczka Babinda. Teraz przesuwamy się już na południe, ponownie w stronę Brisbane, gdzie za 6 dni opuszczamy już Australię. Chlip.

T.

sobota, 14 maja 2011

Cape Tribulation

Sobota 14/05

Czekaliśmy na ten dzień grubo ponad dwa tygodnie, czyli od czasu jak pierwszy raz usłyszeliśmy, że nie możemy tu nie przyjechać. Wszyscy opisywali ten przylądek jako jedno z najpiękniejszych miejsc w Australii, tutaj las deszczowy styka się z oceanem. Aby się tutaj dostać trzeba kupić bilet na prom linowy, bo w promieniu 200km nie ma żadnego mostu, a jedyna alternatywna droga jest o 150 km dłuższa i nieprzejezdna bez napędu na 4 koła. Promem płyniemy jakieś 3 minuty po bardzo mętnej rzece Daintree, która aż roi się od krokodyli. Co krok widzimy znaki ostrzegawcze, żeby nie podchodzić blisko wody. Klasa.


W centrum informacji turystycznej udaje nam się przekonać bardzo miłą panią, żeby naładowała nam baterię do aparatu przy okazji dowiadując się gdzie można zobaczyć krokodyle, a gdzie można się pokąpać. Najpierw krokodyle. Kilkuminutowa trasa przez busz prowadzi nas w pobliże rzeki, którą to krokodyle dostają się do oceanu i odwrotnie. Oczywiście wszędzie znaki ostrzegawcze, że rzeka gryzie.




Spotykamy kilka osób również próbujących dojrzeć krokodyla, ale niestety nikomu ta sztuka się nie udaje. Po drodze spotykamy turystkę, która znalazła w swoim camperze wędkę, więc wybrała się tutaj na ryby. W pewnym momencie, żeby ominąć drzewo i nie iść po bagnie weszła spokojnie do wody. Brawo. Po pół godzinie szukania krokodyla dajemy w końcu spokój, niestety nie udało nam się żadnego zobaczyć. E za to zobaczyła węża i tak ją wystraszył, że odbiegła w kierunku rzeki, teoretycznie na tyle blisko, że mógł ją capnąć czający się tam, ewentualny, krokodyl. Podejrzewamy, że jak kogoś uda im się w ten sposób upolować, to wąż dostaje potem swoją działkę od krokodyla.

Potem idziemy połazić trochę po lesie deszczowym, podobno jednym z najstarszych na naszej planecie. Robimy łącznie 4 różne szlaki, co łącznie zabiera nam jakieś trzy godziny. Dwa ze szlaków prowadzą przez plażę, przed którą stoją znaki ostrzegające przed płaszczkami i meduzami.


Normalnie wszędzie coś się na człowieka czai. Łażenie po lesie tak nas zmęczyło, że potem idziemy popływać w rzece (podobno wolnej od krokodyli). Podczas kąpieli udaje nam się zobaczyć dwa żółwie, również zażywające kąpieli. Akurat jacyś ludzie je karmili, więc E nakręciła świetny filmik z żółwiem walczącym o bułkę z rybami. Na koniec zostawiliśmy sobie rejs po rzece Daintree, tej pełnej krokodyli. Trafiła nam się prywatna łódka, bo ludzie mający płynąć z nami nie przyszli o ustalonej godzinie i zostaliśmy sami. Elegancko. Krokodyle widzieliśmy cztery, trzy wygrzewające się na brzegu, a jeden płynął sobie niedaleko naszej łódki. Niesamowity widok. Na noc jedziemy znowu pod górę Malloy, bo nic innego w tej okolicy nie ma.



T.

P.S. Właśnie pofrunęliśmy pierwsze 500 zdjęć z Nowej Zelandii. Więcej na razie nie ma, więc jesteśmy na bieżąco. Linki na stronie zdjęcia oraz Nowa Zelandia. Prosiemy :)

piątek, 13 maja 2011

Mareeba – Kuranda

Piątek 13/05

W nocy wstajemy na siku o 5.30, a także aby oglądać trzy planety widoczne nad australijskim niebem. Zjawisko bardzo fajne, planety widoczne koło siebie jak na dłoni, ale do dziś nie wiemy co to były za planety, a za każdym razem jak jesteśmy na sieci to zapominamy sprawdzić. Rano udajemy się nad wodospady Davies Creek, gdzie po kilkudziesięciominutowym marszu przez busz zażywamy kąpieli w lodowatej wodzie. A jako że byliśmy zupełnie sami, zażywamy jej na golasa, hehe.




Widzimy też pierwszego węża w Australii, właściwie nie węża a jego mordkę (ryjek? pyszczek?) i to z odległości kilkunastu metrów, bo bliżej nie podpełznął. I dobrze.
Potem jedziemy nad jeden z największych, o ile nie największy, wodospad w Australii – Baron Falls. Widoki absolutnie niesamowite.


Tuż obok wodospadu zatrzymuje się kolejka, którą można przejechać się z Cairns do Kurandy, a nad samym wodospadem leci wyciąg, którym można pokonać tę samą trasę. My po długich namysłach w końcu się nie zdecydowaliśmy, bo bilety w obie strony kosztowały ponad $100 na głowę. Po południu jedziemy połazić po przełęczy Massman, którą polecają w wielu przewodnikach i ulotkach.


Trasa okazuje się niewypałem, błąkaliśmy się już po o wiele lepszych lasach deszczowych, a miejsce do kąpieli było dość zatłoczone i trzeba było pływać w stroju. Pfff. Na noc kolejny darmowy parking niedaleko góry Molloy.



T.