Dziś z samego rana idziemy zwiedzać dwa lodowce, oddalone od siebie o jakieś 30 kilometrów. Żadne z nas nigdy nie było na lodowcu i nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać. Poza górą lodu. I to właśnie zobaczyliśmy na obu lodowcach. Mniej więcej. Oczywiście do tego obowiązkowe góry z każdej strony, tym razem w połączeniu z wodospadami, jeziorem i rzeką. Znaczy piknie, tylko cholera nie ma jak tego opisać za bardzo. Na szczęście zdjęcia już są, więc nie muszę się produkować, hehe. Łącznie łaziliśmy dobre 4 godziny, bo poza bezpośrednim dojściem do obu lodowców zrobiliśmy też kilka pobliskich szlaków oferujących widoki z innej strony. W miasteczku, w którym spędziliśmy noc można było wykupić całodniową wycieczkę na sam lodowiec i połazić po lodowych jaskiniach i tego typu rzeczach, ale nas jakoś nie ciągnęło. Poza tym, czas gonił.
Po południu udajemy się dalej na północ, dziś chcemy jeszcze obejrzeć słynne skały naleśnikowe. Po drodze, na jednym z punktów widokowych, spotykamy pierwszych w NZ Polaków (siedmioro), którzy przyjechali tu na 9-dniowy urlop i chcą zobaczyć wszystko co się da. My mamy trzy tygodnie i wiemy, że to dużo za mało, a zatem powodzenia. Do naleśników docieramy dopiero godzinę przed zachodem słońca, na szczęście zwiedzania nie ma dużo. Czemu skały naleśnikowe? Bo wyglądają jak ułożone na sobie warstwy naleśników. Znowu ciężko mi się to opisuje, siedzę i gapię się w ekran już dobre 10 minut. Do zdjęć marsz!
Na noc zatrzymujemy się na tanim parkingu niedaleko miasteczka Lydl. Znowu jesteśmy sami, ale już nam to nie przeszkadza. Aha, dziś była nasza druga rocznica. Tym co pamiętali - dziękujemy. Tym co nie - a żeby Was tak lumbago wykręciło, dranie :)