poniedziałek, 28 lutego 2011

Witamy w Phnom Penh

Dziś tj. w poniedziałek ostatniego lutego po podróży "szybką łodzią" po górnym Mekongu dotarliśmy do stolicy Kambodży - Phnom Penh. Jak  na razie same ochy i achy, aż się sami nadziwić nie możemy. Minęło dopiero kilka godzin ale już możemy powiedzieć, że P.P. nas zachwyciło. Na razie zdążyliśmy zwiedzić tylko Pałac Królewski ze Srebrną Pagodą, który zamykają niestety już o 17tej - dlatego spieszyliśmy się.



A ja musiałam przy wejściu kupić bluzkę z rękawkiem aby w ogóle móc wejść ( takie ubraniowe wymogi), bo wylądowałam tam w topie na ramiączkach. I teraz mój bagaż wzbogacił się o T-shirt z oryginalnym nadrukiem:) A to całe ubraniowe zawirowanie wynikło tylko z tego, że nie było czasu pomyśleć o tym co robimy i dokąd idziemy po przyjeździe. Po prostu chwyciliśmy za mapę i udaliśmy się do najbliższej turystycznej atrakcji. Najśmieszniejsze jest to, że w Wietnamie zawsze pamiętałam o tych ubraniowych regułach  a właściwie nigdy ich nie kontrolowano. A tu pierwszy dzień i zonk:) Nic to - ubranie na jutro mam natomiast już przyszykowane:) Po zamknięciu Pałacu czyli po 17tej poszwendaliśmy się jeszcze po okolicy, zrobiliśmy kilka zdjęć, znaleźliśmy market, gdzie zaopatrzyliśmy się w wieczorny niezbędnik:) piwko, chipsy, ciuciu no i woda - na szczęście pokój mamy klimatyzowany, więc pragnienie tak nie męczy. Nawiasem mówiąc - market był wypasiony, nieprzeciętny standard, w Wietnamie takiego nie widziałam. Po markecie - zmęczeni, spoceni i do tego głodni ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu przy okazji szukając jakiegoś jedzonka. I trafiła nam się fajna knajpka - wprawdzie nie było menu po angielsku, ale za to kelner był fajny i pomógł nam w zamówieniu...a piwo podawali w dzbanach. Jedzenie było tak dobre że w naszej hierarchii wszystkich dotychczasowych azjatyckich dań uplasowało się gdzieś w górnej 5tce. Teraz już siedzimy w hotelu, zmęczeni, bo wczesna pobudka (kolejny raz o 6tej rano - buu) daje o sobie znać. Trzeba jeszcze nakreślić plan na jutro - na pewno wizyta na Polach Śmierci, bo już kupiliśmy wycieczkę, a po południu zapewne reszta atrakcji stolicy.

E.

sobota, 26 lutego 2011

Wycieczka po delcie Mekongu (dzień 1)

Wczesnym porankiem pożegnaliśmy się z Sajgonem, by wyruszyć na 3-dniową wycieczkę po delcie Mekongu. Trafił nam się fajny przewodnik, taki z humorem, z którym przyjemnie się rozmawia. To Wietnamczyk - chrześcijanin. W ciągu dnia trochę się o nim dowiedzieliśmy. Pracuje na okrągło, siedem dni w tygodniu, 365 dni w roku - żadnego wolnego, żadnych wakacji czy urlopu. Dodatkowo, ze względu na wyznanie religijne nie może znaleźć innej lepszej pracy. Pozostaje na wyzysku prywaciarza. Ale wróćmy do kwestii zwiedzania : odwiedziliśmy farmę pszczół, posmakowaliśmy miodu, potem niespodziewanie nawiedził nas pan z wężem na ramionach; wąż był bardzo fotogeniczny i dał się pogłaskać:)



Potem udaliśmy się do wioski, gdzie ludzie wytwarzają różne rzeczy z kokosa i jego skorupy. Do degustacji trafiły się smaczne kokosowe cukierki, a na pamiątkę została nabyta torebeczka z kokosowej skorupy.

W międzyczasie zjedliśmy lunch, pogadaliśmy z kompanami podróży, porobiliśmy kilka zdjęć, przejechaliśmy się powozikiem z kucem, popływaliśmy małą łódką, która przewiozła nas do dużej łódki, a ta przewiozła nas do autobusiku, w którym czekały nas 4 h jazdy do miejsca noclegowego. Autobusik pędził jak szalony, co dotkliwie odczuła nasza kość ogonowa. I tak właśnie upłynął ten dzień.


E.

piątek, 25 lutego 2011

Tunele Cu Chi (Sajgon)

Dziś wybraliśmy się na zorganizowaną wycieczkę by zobaczyć słynne wietnamskie tunele wojenne. Fajny przewodnik opowiedział nam sporo jak to wyglądało podczas wojny, jak ludzie żyli, a właściwie jak się ukrywali, co robili. Same tunele robią wrażenie. Mieliśmy okazję przejść się takim na długości 120 m. Odcinek ten został specjalnie powiększony dla turystów, inaczej ciężko byłoby się "białym" wcisnąć w te wąziutkie korytarzyki. Ja dumnie, prawie na czworaka przeszłam a właściwie przeszurałam się po pierwszych 40 metrach. (Co 20 m umieszczono wyjścia ewakuacyjne, z których można było korzystać jak człowieka panika złapała albo inna potrzeba.) Moi kompani którzy szli przede mną uciekli po pierwszych 20 metrach, zostałam sama w ciemnościach i dusznościach, dopiero z tyłu za mną był T. Po zaliczeniu kolejnego odcinka podziękowałam grzecznie tunelom i popędziłam ku świeżemu powietrzu. T. dzielnie przebrnął przez całe 120 metrów. Ogólne wrażenie z wycieczki: warto było tam pojechać.




Po 15tej jesteśmy z powrotem w Sajgonie. Zbieramy zakupione pamiątki i udajemy się na pocztę. Przyszła pora wysłać naszą pierwszą paczkę do domu. Niby fajnie, gładko poszło, wszystko nam ładnie spakowali, podpisali...cofnęli nam niestety wino z kobrą w środku i teraz mamy problem, bo nie wiadomo czy w ogóle taki produkt uda nam się wysłać zagranicę, a lądem się z tym chyba nie da przeprawić tym bardziej że za kilka miesięcy wylądujemy w Nowej Zelandii a tam odprawa graniczna jest bardzo rygorystyczna. Żadnych - podejrzanych czy nie - robali na butach wwozić nie można, a co tu dopiero mówić o zakonserwowanym wężu. Z wężem w plecaku odwiedzamy ostatnie kąty Sajgonu. Koło poczty znajduje się ładna katedra, potem trafiamy do dużego parku, w którym odkrywamy przepiękną świątynię - nie ma jej na naszej mapie atrakcji więc tym bardziej doceniamy że na nią wpadliśmy. W końcu udajemy się do Pizzy Hut - według tradycji by w każdym kraju spróbować pizzy. Pizza droga ale smaczna była. A jutro udajemy się na 3 dniową wycieczkę po Mekongu.


E.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dalat

First officer's log, Stardate 21022011

Z samego rana wsiadamy w autobus do Dalat. Nie ma mowy o stylu sypialnym, bo droga usiana jest zakrętami, podjazdami i spadami, więc trzeba mocno uważać żeby nie spaść ze zwykłego siedzenia, nie mówiąc już o leżącym. Odległość 140 km pokonujemy w jakieś 5 godzin, więc tempo zawrotne. Ale lepiej tak niż szybciej, bo droga naprawdę kręta (coś jak nasze serpentyny w Bieszczadach, tylko x2 + urwiska x15…za to stan dróg lepszy, ale to chyba nikogo nie dziwi). W Dalat wypożyczamy po raz kolejny skuter i jedziemy zwiedzać.


W sumie troszkę się zawiedliśmy, bo zobaczone 2 wodospady, 1 park i jedno jezioro wielkiego wrażenia na nas nie zrobiły. Ale też jak na jeden dzień spędzony więcej oczekiwać nie mogliśmy. Zwłaszcza, że do jednego wodospadu prowadził tor saneczkowy po którym mogliśmy zjechać. Wypas, tylko E okrutnie się darła i musiałem zwalniać na zakrętach. Z drugiej strony może to i dobrze, bo parę razy ostro nami kolebało i zastanawiałem się czy aby nie wypadniemy.



Wieczorem spędziliśmy kupę czasu szukając biura do potwierdzenia biletu i czegoś do jedzenia. Ale jak już znaleźliśmy, to było to całkiem niezłe.



T.

niedziela, 20 lutego 2011

No es bueno

First officer's log, Stardate 20022011

Okejas, trzeba to powiedzieć otwarcie: nie idzie nam to blogowanie. Jesteśmy jakieś 3 tygodnie do tyłu z wpisami, na blogu dopiero początek Chin, a my już prawie 2 tygodnie w Wietnamie.  7 wpisów czeka na kartce, ale nie ma kiedy ich przepisać. Bida, bida.
Wieczorami nie mamy siły na wpisy, a w środku dnia szkoda nam czasu na przesiadywanie przed kompem. Zdjęcia załączamy w miarę na bieżąco, ale to wielkiego wysiłku nie wymaga. Nie mamy też za bardzo pomysłu jak to wszystko poprawić, bo mniej zmęczeni raczej nie zaczniemy być z znienacka. 
Ale postaramy się postarać, co drugi dzień chociaż coś nowego klepnąć. A tymczasem pora spać, bo jutro pobudka o 6 a potem 5 godzin w autobusie z Nha Trang do Da Lat, hehe.

T.

Nha-Trang

First officer's log, Stardate 20022011

Dojechaliśmy koło 7 rano i po przepędzeniu natrętnych naciągaczy szybko znajdujemy nasz hotel. Bliziutko plaży, a do tego bardzo przytulny, więc tym razem wybór dobry. Po śniadaniu udajemy się do biura podróży żeby potwierdzić wyjazd kolejnego dnia, ale niestety nie ma już miejsc, musimy zatem jechać dzień później. Ale nic to, jesteśmy wszak nad morzem, pogoda świetna, więc możemy zostać dłużej. Wypożyczamy rowery i przez parę godzin zwiedzamy miasto. Widzimy pierwszego wielkiego Buddę (jakieś 20 metrów spokojnie) i kilka bardzo starych świątyń.


Kupujemy też słomkowe kapelusze, które towarzyszyć nam będą przez resztę podróży po Azji i będą częstym powodem zachwytu lokalów i zazdrości obcokrajowców (miesiąc później spotkana na ulicy w Bangkoku panna chciała koniecznie dowiedzieć się gdzie takie czapy kupiliśmy, bo ona nie może ich nigdzie znaleźć. Trochę jej mina zrzedła, jak dowiedziała się, że w Wietnamie :)) Potem lecimy na plażę, gdzie spędzamy popołudnie i cały kolejny dzień. Miło tak w końcu nigdzie nie jechać, niczego nie zwiedzać i po prostu leżeć.





T.

piątek, 18 lutego 2011

Hoi-An

First officer's log, Stardate 18022011

Z samego rana opuszczamy Hue i udajemy się dalej na południe do małej miejscowości o nazwie Hoi-An. Tutaj pierwszy raz trafia nam się pokój bez okien (znaczy okno było, ale na korytarz), niestety nie możemy go zamienić bo zaklepaliśmy wcześniej. Trudno, ale to tylko 1 noc. Hoi-An okazuje się być najładniejszym miasteczkiem w Azji, wszędzie wąskie uliczki, małe knajpki i niewielki ruch. A przede wszystkim niesamowity klimat.


Ciężko to opisać, ale czuliśmy się tu wspaniale. Znaleźliśmy też kilka księgarni z używanymi książkami w wielu językach + ogromne ilości kopiowanych książek. Piractwo w Wietnamie kwitnie (też kupiliśmy kilka, wszak kiedy wleziesz między wrony cośtam krakać musisz…a co). W pewnym miejscu daliśmy się skusić na wejście do małej kawiarni, która reklamowała piwo za 3000 dongów (jakieś 45 groszy). Wypiliśmy po 2 szklanki najtańszego piwa w życiu. Nawet niezłe :) Wieczorem poszwendaliśmy się po mieście, niby próbowaliśmy znaleźć plażę, ale wleźliśmy w bardzo słabo oświetlone boczne uliczki i po godzinie daliśmy sobie spokój.



Następnego dnia rano wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy zwiedzać Marble Mountain, jakieś 30km na północ od Hoi-An. Marmurowa Góra (w sumie 5 gór, ale tylko na jednej są świątynie i jaskinie), okazała się lekkim rozczarowaniem, niby nie było źle, ale z tego co czytaliśmy spodziewaliśmy się nie wiadomo czego. A zobaczyliśmy kilka świątyń, kilka jaskiń i niezłe widoki. Poza tym było strasznie gorąco i palące słońce dawało się ostro we znaki. Za to u stóp góry znaleźliśmy małą jaskinię, w której wnętrzu znajdowała się ogromna ilość rysunków i płaskorzeźb przedstawiających…piekło. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo zobaczyliśmy mnóstwo obrazków tortur i cierpienia. Do tego diabły i demony, więc chyba raczej piekło. Zrobiło to na nas dużo większe wrażenie niż sama marmurowa Góra.


Później udaje nam się znaleźć plażę (spory kawał od miejsca gdzie jej szukaliśmy poprzedniego dnia) i wykąpać w morzu.
Wieczorem wsiadamy w sypialny autobus który zabierze nas kolejne kilkaset kilometrów dalej na południe do miejscowości Nha-Trang.

T.

środa, 16 lutego 2011

Hue

First officer's log, Stardate 16022011

Autobus jedzie szybko, miejsca na nogi dużo, więc udaje się trochę pospać. Z samego rana dojeżdżamy do Hue. Po paru chwilach w hotelu idziemy zwiedzać miasto i jego słynną cytadelę. Fajne to to, bardzo ciekawa architektura, sporo budynków robi naprawdę niesamowite wrażenie (wszystko naturalnie do zobaczenia w katalogu Hue, hehe).

Całość jest pozostałością po jakimś średniowiecznym pałacu, w którym mieszkał ktoś ważny, ale nie pamiętamy już kto. W każdym ważnym miejscu albo ktoś mieszkał, albo bywał, albo się chował…strasznie tego dużo i po jakimś czasie wszystko nam się miesza. W każdym razie bardzo to ogromne całe i naprawdę robi wrażenie.

Wieczorem podgrzewając wodę na herbatę naszą pożyczoną mini grzałką (pozdrowienia dla Właścicieli) udaje nam się popsuć pierwszą rzecz w jakimkolwiek hotelu: pod wpływem gorąca pęka szklany stolik. Ups. Udaje się to w miarę zatuszować i nikt nas nie ściga :)


W kolejny dzień wykupujemy wycieczkę wokół Hue, żeby zobaczyć okoliczne świątynie i grobowce jakichś ważnych ludzi, martwych od ładnych paru lat. Cała wycieczka całkiem niezła, sporo płynęliśmy łodzią, dużo mniej niewygodnym autobusem. Ale idąc do czwartego, prawie identycznego grobowca jakiegoś sztywnego typa zaczyna ogarniać nas lekkie znużenie. Wieczorem kupujemy bilet otwarty do samego Sajgonu, możemy wykorzystać go w miesiąc i wsiadać i wysiadać gdzie tylko chcemy. Do tego całkiem rozsądna cena. Miło.
T.

sobota, 12 lutego 2011

Halong Bay – Cat Ba Island


First officer's log, Stardate 12022011

W kolejny dzień udajemy się do sławnej zatoki Halong, a stamtąd łodzią na wyspę Cat-Ba. Zatoka Halong uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc w całej Azji. Z wody wyrastają tam setki porośniętych roślinnością wysepek, które razem tworzą niezapomniany widok. Przynajmniej latem, bo o tej porze roku było dość mgliście i widoczność była mocno ograniczona. Ale i tak widoki niesamowite. Między wysepkami odwiedzamy kilka wiosek na wodzie, gdzie normalnie żyją ludzie. Warunki bardzo prymitywne, ale im to widać nie przeszkadza, bo wydają się szczęśliwi. Cała wyprawa, wraz ze zwiedzaniem kilku jaskiń i wiosek zajmuje cały dzień i na wyspę Cat-Ba docieramy już po zmroku. Spora część osób, która z nami płynęła zostaje na noc na łodzi, bo mieli wykupioną wycieczkę all-inclusive 3 dni 2 noce, z czego 1 noc właśnie na łodzi. My mieliśmy tylko transport + zwiedzanie, bo cała wycieczka wydawała nam się za droga. Jedziemy busem jakieś 50km do miasta i idziemy do hotelu, gdzie oglądamy po wietnamsku derby Manchesteru, w których Rooney wali bramkę nożycami z powietrza. Prawie się posikałem jak to zobaczyłem. Kto widział ten wie, kto nie widział ten dupa (i niech zobaczy szybko :))

Rano wynajmujemy skuter (pierwszy raz na naszej wyprawie) i jedziemy jakieś 30km żeby zwiedzić ogromny park narodowy, który pokrywa połowę wyspy.

Naturalnie udaje nam się zabłądzić (tym razem nie nasza wina, droga się zapadła pół roku temu, a znaki dalej pokazywały żeby tam jechać) i kilka kilometrów jedziemy po bezdrożach. Wytrzęsło nas nieźle, ale w końcu dojechaliśmy. Łazimy po parku jakieś 4 godziny, świetne miejsce na wędrówki, widoki przednie.

Potem jedziemy jeszcze zwiedzić jaskinię szpitalną, która służyła za schron dla rannych żołnierzy w czasie wojny wietnamskiej. Dość to przerażające tak mieszkać pod ziemią, ale przynajmniej amerykańskie bomby nic im nie mogły zrobić.


Kupujemy też bilet na motorówkę, która następnego dnia przedostaniemy się z powrotem na ląd. Już bez oglądania wystających z wody gór, ale za to 2 godziny, a nie 10.
Motorówka rzeczywiście płynie prędko i koło południa jesteśmy już w Ninh –binh, jakieś 40km na południe od Hanoi. Plan jest taki, żeby stopniowo przesuwać się wzdłuż wybrzeża na południe, aż do Sajgonu. Kupujemy bilet na nocny autobus do Hue, a dzień spędzamy szwendając się po mieście.

T.

środa, 9 lutego 2011

Hanoi

First officer's log, Stardate 09022011

Z samego rana wsiadamy w autobus w Nanning i udajemy się na granicę wietnamską. Żadnych problemów, niczego prawie nie sprawdzali tylko wbili pieczątki. Po paru minutach jesteśmy w Wietnamie. W końcu :) Wsiadamy w podstawiony autobus i jedziemy do Hanoi. Hotel, w którym zaklepaliśmy nocleg miał po nas wysłać samochód na dworzec (i rzeczywiście wysłał), ale my na ten dworzec nie dotarliśmy. Autobus wysadził wszystkich jakieś 10km od centrum, a tam już czekała mafia taksówkowa. Po telefonie do hotelu (40 zł za 4 minuty połączenia, szlag) powiedzieli nam, żeby jechać taxą a oni za to zapłacą. Wyjścia zatem nie było, wsiedliśmy do taksówki. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby licznik przeskakiwał tak szybko i tak dziwnie. Potrafił przez 500 metrów skoczyć o 10000 dongów (1,5 PLN), żeby przez następne 300 skoczyć o 40000. Koleś musiał mieć gdzieś guzik, którym przyśpieszał/zwalniał naliczanie. Z resztą w hotelu go wyśmiali i powiedzieli, że tyle nie zapłacą. Wybuchła niezła awantura, ale nas nie dotyczyła, bo kazali nam się nie przejmować i iść do pokoju. No to git. Zanim się odświeżyliśmy był już wieczór, więc poszliśmy tylko na krótki spacer po okolicy i jakąś kolację w knajpie. Samo Hanoi robi wrażenie. Miasto jest ogromne (6 mln ludzi) a ruch na ulicach potężny. Na każdym kroku ktoś coś sprzedaje, gotuje, pierze, co chwilę zaczepiają nas tubylcy oferując taksówkę, motor albo rikszę…do tego na drogach 3 miliony skuterów. Jakieś 100 razy więcej niż samochodów, tak na oko. Wszędzie skutery, a na każdym skuterze 2-4 osób (poważnie, 2 dorosłe + 2 dzieci to norma). Zasad ruchu drogowego nie przestrzega nikt, każdy na każdego trąbi, pierwszeństwo ma większy (nawet jadąc z podporządkowanej w lewo samochód jedzie pierwszy, a wszystkie skutery na głównej drodze stają). Przejście przez ulicę na początku wydaje się niemożliwe, ale po jakimś czasie udaje nam się odkryć zasady: powoli, krok po kroczku…jak człowieka widzą, to go będą omijać z jednej i z drugiej strony, jeśli nie będzie wykonywał gwałtownych ruchów. I tak powolutku na drugą stronę. Zielone światło dla pieszych nic nie znaczy i tak wszyscy jadą. Klasa :)


Następnego dnia rano idziemy zwiedzać stolicę. Udaje nam się zaliczyć wszystkie godne uwagi miejsca takie jak mauzoleum Ho-Chi-Mina (pół-bóg w ich oczach, twórca komunistycznego Wietnamu i ojciec zwycięstwa w wojnie z USA i południowym Wietnamem, głowa na wszystkich banknotach, jak w Chinach), Pałac prezydencki, kilka świetnych świątyń i masę mniejszych rzeczy (wszystko do zobaczenia na zdjęciach w katalogu Hanoi).


Wieczorem udaje nam się kupić bilety na lalkowy teatr na wodzie, coś co mają tylko w Wietnamie. Fajne to, masa pacynek wyczynia cuda na wodzie, do tego bardzo nastrojowa muzyka na żywo na nieznanych nam instrumentach.

Na następny dzień zaklepaliśmy wycieczkę do 2 malutkich wiosek w pobliżu Hanoi. Krajobrazy świetne, 2 godzinna wycieczka malutką łodzią też, ale poza tym nic specjalnego. Do tego jakieś 6 godzin łącznie w busie. Ale nic to, zaliczona kolejna pozycja przez wszystkich polecana.


T.