poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Autostrada Stuarta

Niedziela 17/04 – Poniedziałek 18/04

W niedzielę zaczynamy naszą podróż do Czerwonego Środka, jak Australijczycy nazywają centrum kontynentu w którym leży niesamowite Uluru, święta góra Aborygenów. Czeka nas jakieś 1600 km w jedną stronę, większość właśnie po autostradzie Stuarta (mvh Doctor P. :)). Autostrada to właściwie za dużo powiedziane, 2 pasy, jeden na północ, drugi na południe. Co kilka kilometrów pojawia się dodatkowy pas „do wyprzedzania”, raz z jednej strony, raz z drugiej. Ciekawie rozwiązane, przydaje się zwłaszcza przy wyprzedzaniu tzw. pociągów drogowych czyli tira ciągnącego 2 i więcej przyczep. Przeważnie trzy, czasem nawet cztery. Mogli to wymyślić chyba tylko tutaj, bo nigdzie więcej nie widzieliśmy kilku tysięcy kilometrów drogi bez żadnych zakrętów. Gdzie nie spojrzeć tam nic nie ma. Czasem krzaki, czasem trawy, czasem jakieś jezioro, ale ani osad ani ludzi ni ma. Podczas jazdy zdarzało nam się, że przez godzinę nie widzieliśmy żadnego samochodu jadącego z przeciwka. Jak już ktoś nadjechał, to przeważnie machał do nas przyjaźnie ręką, na no my odmachiwaliśmy a z czasem zaczęliśmy sami machać do innych. Fajna zabawa.

Rano robimy ostatnie zakupy i wyruszamy w trasę. Udaje nam się zrobić niewiele ponad 300 km, ale jak na pierwszy dzień to nie jest tak źle. Po drodze odwiedzamy Port Pirie (ani jednej osoby w centrum miasta przez dobre pół godziny) i Port Germain (jedno z najdłuższych na świecie drewnianych mol (mól, moli? molów?), grubo ponad kilometr długości. Szliśmy i szliśmy. Sporo ludzi łowiło na nim ryby, kilka osób łapało też kraby, wygląda to na niezłą zabawę. Na noc zostajemy na kempingu w Port Augusta ($26, z prądem), bo po ciemku nie ma co jechać, bo co krok znaki ostrzegawcze o kangurach i krowach na drodze. No i sporo martwych zwierząt w różnym stanie rozkładu tuż przy drodze. Brrrrr.

Rano zwiedzamy Port Augusta i udaje nam się dostać na chwilę na sieć w bibliotece, skąd dajemy znać komu trzeba, że żyjemy. Dziś robimy prawie 400km, po drodze zajeżdżamy do dwóch malutkich osad (Pimba i Glendambo, 30 osób, może mniej), które istnieją tylko po to aby dostarczać paliwo dla podróżujących.

Trzeba koniecznie zalewać się pod korek, bo kolejna szansa na tankowanie za kilkaset kilometrów. Po południu zaliczamy jeszcze przechadzkę nad brzegiem słonego jeziora, nasza pierwsza atrakcja w Australii. Śpimy tym razem na darmowym parkingu o nazwie Bon Bon. Toaleta, woda i stoliki. Ale za to za darmochę + najbardziej gwiaździste niebo jakie w życiu widzieliśmy. Klasa.

E.T

0 komentarze:

Prześlij komentarz