sobota, 16 kwietnia 2011

Witamy w kraju kangurów

Po długiej przerwie to znowu my. Dostęp do Internetu wciąż słabiutki więc kiedy tylko można korzystamy z dobroci darmowego wi-fi wujka Maca. Przeważnie wpadamy tam na smaczne lody, ale gdy pora lodom nie sprzyja zostajemy po prostu w aucie na parkingu czekając aż nas w końcu przegonią.
Tym razem trochę dłuższą notkę przygotowaliśmy więc będzie co czytać. Zacznijmy od rzeczy najprostszych czyli postanowienia co do regularnego uzupełniania bloga. W tej kwestii postanowiliśmy skupić się na tym co dzieje się u nas obecnie, dlatego będziemy was od dzisiaj zasypywać wieściami z australijskiego frontu, byście mogli być na bieżąco. Azjatyckie podboje natomiast zostaną uzupełnione w późniejszym okresie (obecnie leżą spisane w podręcznym notatniku i czekają na swój moment sławy: ) lepszy Internet i naszą wolną chwilę.

Sobota 16/04 Adelaide

Po nocy spędzonej w samolocie w końcu lądujemy w sobotę nad ranem w Adelajdzie. Szybko odbieramy bagaże, trochę wolniej idzie nam z odprawą osobistą, bo straż graniczna dokładnie przegląda nasze podręczne bagaże szczególną uwagą obdarzając nasze wietnamskie słomiane kapelusze. Po usunięciu z nich jakichś tekturowych wewnętrznych wyściółek kapeluszom wolno wejść na terytorium Australii. Jupiii, oficjalnie jesteśmy w kraju kangurów!!!! Przed nami 5 tygodni unikania węży, pająków, krokodyli, rekinów, meduz…T. mi podpowiada, że podobno tylko jakiś gatunek owiec nic nam nie zrobi:)

Na lotnisku łapiemy taxi i jedziemy po odbiór naszego kamperka. Ten okazuje się dużo mniejszy niż się spodziewaliśmy( to raczej jego plus), jest jednak pojemny i dobrze wyposażony. Po zapoznaniu się z instrukcją obsługi typu montowanie stolika, użytkowanie butli gazowej itp. ruszamy na naszą pierwszą przejażdżkę.



Nasz pierwszy cel podróży to miejska plaża, bo jest niedaleko, a T. jest lekko przerażony jazdą po lewej stronie, dodatkowo wszystko jest nie po tej stronie co powinno. Kierunki mylą się z wycieraczkami i na odwrót:) Ale dajemy radę – właściwie T. daje radę opanowując auto-kobyłę, ja natomiast wpatruję się w mapę i nawiguję – i nawet jakoś składnie mi to wychodzi. Docieramy na plażę, a tam już przy wejściu na wydmy wita nas znak „Uwaga na węże”. Yes, yes…witamy w Australii : )



Plaża bardzo ładna, piaszczysta i szeroka, tylko woda już trochę zimna, w końcu tutaj to już jesień, ale stopy i tak zamaczamy. Spędzamy tu jakieś 2 godziny, spacerując i podziwiając widoki. W końcu głód nas łapie więc wracamy do auta i udajemy się do centrum miasta w poszukiwaniu supermarketu.



Pierwszy do jakiego wchodzimy ku naszemu zaskoczeniu okazuje się chiński. Nic tu w końcu nie kupujemy, bo chińskiego jedzenia mamy na chwilę obecną dość. Niedaleko jest jednak drugi market już z typowo zachodnim jedzeniem…i cenami. 2krotnie a czasem i 3krotnie drożej niż w Polsce, ale coś jeść trzeba…tylko nie tak dobrze jak w Azji. I nie tak często, hehe. Po zakupach udajemy się na poszukiwanie miejsca na nocleg. Nieprzespana noc zaczyna dawać o sobie znać więc decydujemy się zostać na pierwszym polu kempingowym jakie udaje nam się znaleźć. Kosztowało nas to zawrotną kwotę $36, ale na szczęście taka cena okazała się być wyjątkiem w naszej podróży, a nie regułą. Potem szybka kolacja z puszki i spać.

E.T

0 komentarze:

Prześlij komentarz