Marlę opuszczamy z samego rana, bo przed nami 450km do pokonania. Taki dystans dzieli nas od Ayers Rock czyli Uluru – świętej góry Aborygenów. Po jakichś 250km naszym oczom w oddali ukazuje się czerwona skała. Pierwsza myśl „czyżby to już było to?” – nie, to jedynie Mt Conner, góra którą na pierwszy rzut oka wielu turystów myli z tą właściwą, góra która zaostrza apetyt: ) Na punkcie widokowym zaliczamy krótki postój na zrobienie pamiątkowych zdjęć i dalej w drogę. Do Yulary oddalonej od Uluru o 15km - miasta z jedyną bazą noclegową w okolicy docieramy przed 16. Ponieważ do zachodu słońca pozostały nam dobre 2h, postanawiamy od razu jechać do Uluru i obejrzeć co się da jeszcze tego samego dnia. Bilet wstępu na teren parku obejmującego Uluru i Katja Tjuta (Olgi) kosztuje nas $25 za osobę i pozwala na trzy dni wstępu. Te ostatnie kilometry pokonujemy bardzo podekscytowani, tym bardziej kiedy na widoku pojawia się gigantyczna czerwona skała. Nic co do tej pory widzieliśmy, zarówno na naszej wyprawie jak i wcześniej nie zrobiło na nas takiego wrażenia. Po prostu kopary w dół i się gapimy.
Tego dnia wiatry nie były zbyt silne, więc góra była otwarta dla chętnych do wspinaczki. Nasze klapki idą zatem w odstawkę, a na nogach pojawiają się trekkingowe buty, kapelusze na głowach i zaczynamy wspinaczkę.
(Nawiasem mówiąc dopiero po fakcie dowiadujemy się, że rdzenni mieszkańcy proszą, aby turyści nie wspinali się na ich świętą górę. Jest to prośba, zakazu nie ma.) Przed nami ukazuje się odcinek skały o nachyleniu jakieś 45 st. Do pomocy zamontowano tu gruby metalowy łańcuch. Jest ciężko, momentami bardzo, słońce dodatkowo jeszcze daje o sobie znać. Krótkie przystanki, by zaczerpnąć oddechu i łyknąć wody i…już nam się wydaje że jesteśmy, a wtedy okazuje się że to co przeszliśmy to dopiero 1/3 drogi.
Na szczęście pozostała część nie jest już tak wymagająca i męcząca. Idzie się raczej szerokimi odcinkami skały i nawet trafiają się zacienione odcinki, kiedy jedna skała zaczyna przysłaniać drugą. A widoki? Niesamowite. Wokół widać tylko czerwony (ceglasty, pomarańczowy, purpurowy, zależy jak pada słońce i pod jakim kątem się patrzy) kolor. W końcu docieramy do szczytowego odcinka, z którego można podziwiać całą okolicę a także oddalone o 30 km Olgi (do których wybieramy się jutro).
Po kilku chwilach na szczycie zaczynamy drogę powrotną, bo słońce już prawie zachodzi. Powinno być łatwiej, bo w końcu z górki. Sratatata.
Namęczyliśmy się tak samo jak przy wchodzeniu, jak nie bardziej, a pod koniec zejścia łydki groziły podjęciem drastycznych kroków, jeśli prędko nie zaczniemy iść po płaskim. Na dole lądujemy parę minut po 18, jakieś 2,5h od początku wspinaczki. Zmęczeni niemiłosiernie, ale warto było. Noc spędzamy na jedynym w promieniu 100km polu kempingowym ($36 bez prądu, cenią się, dranie).
0 komentarze:
Prześlij komentarz