sobota, 30 kwietnia 2011

W drodze do Sydney

Piątek 29/04 – Sobota 30/04

Przez kolejne dwa dni działo się niewiele. Większość czasu spędziliśmy w drodze, bo sam stan Victoria nie oferował nam niczego ciekawego. Na piątkową noc wybraliśmy sobie z książki darmowy parking o nazwie Yellow Pinch Don, do którego dotarliśmy już po zachodzie słońca. Okazało się, że jesteśmy jedynymi podróżnikami, którzy zdecydowali się na nocleg w tym miejscu. Nie byłoby w tym nic specjalnego gdyby nie fakt, że parking ten znajdował się dobry kilometr od głównej drogi w samym środku lasu. Już podczas przygotowywania kolacji czuliśmy się nieswojo. A to coś zawyje, a to coś zaszeleści…ale nic to, w końcu to tylko nasza wyobraźnia. Ale kiedy podczas posiłku E nagle wskoczyła na ławkę krzycząc, że coś na nią syczy tuż poza kręgiem światła po prostu się zawinęliśmy. Jak staliśmy tak uciekliśmy. W 30 sekund byliśmy spakowani i gotowi płacić każde pieniądze za parking z ludźmi. Na szczęście znaleźliśmy w książce kolejny darmowy parking oddalony od tego o jedyne 30 kilometrów. Tutaj tez byliśmy sami, ale parking był w samym środku miasta, więc jakoś przetrwaliśmy tę noc.


W sobotę zrobiliśmy kolejne kilkaset kilometrów i udało nam się dotrzeć do Sydney, a właściwie na jego przedmieścia. Do samego miasta nie wjechaliśmy ze względu na ceny kempingów zaczynające się od $40 i całkowity brak tych darmowych. Nam udało się znaleźć taki za $20 za noc, jedyne 35 km od centrum. Na miejscu poradzono nam, aby do samego Sydney nie pchać się autem, bo korki tam straszne, a na dodatek wydamy fortunę na parking. Pociągiem rzekli, jedźcie pociągiem! I tak uczyniliśmy. Jakieś 200 metrów od kempingu znajdowała się stacja kolejowa Heathcote i bilet w obie strony do samego centrum kosztował nas jedyne $8.20 od osoby. Fajnie. A zatem z samego rana uderzamy do Sydney.

E.T

czwartek, 28 kwietnia 2011

Melbourne

Czwartek 28/04

Z samego rana opuszczamy nasze pole kempingowe pełne bezdomnych i udajemy się na zwiedzanie Melbourne. To na razie największe miasto jakie przyszło nam oglądać w Australii. Na ulicach spory ruch, ciężko znaleźć miejsce do parkowania, które nie będzie kosztować nas małej fortuny (np. $20 za 3 godziny parkingu, co kazano nam płacić w jednym z podziemnych parkingów). W końcu udaje się zaparkować całkiem niedaleko centrum i płacimy tylko $2,5 za 4 godziny. Huh. Po zostawieniu auta kierujemy się w stronę Federation Square czyli centrum miasta.



Tutaj zasadzamy się na darmowy autobus, którym możemy zwiedzić wiele z atrakcji jakie oferuje Melbourne. Autobus okazuje się bardzo sympatyczny, z jego pomocą zwiedzamy sporą część miasta, kilka razy po drodze wysiadając. Na Victoria’s Market kupujemy sporo pamiątek po całkiem rozsądnych cenach. Samo Melbourne wielce nas nie zachwyciło, ale może to mieć związek z tym, że od jakiegoś czasu nie przepadamy za dużymi miastami. Czujemy się w nich przytłoczeniu i nie bardzo mamy ochotę na zwiedzanie. Dużo bardziej podobają nam się małe mieściny (albo wręcz osady z 30 mieszkańcami), które mają niesamowity klimat.
Po przejażdżce autobusem wracamy do naszego autka i opuszczamy Melbourne kierując się na północ. Dzięki znakomitemu rozeznaniu kartograficznemu kapitana Ewy udaje nam się uniknąć wszystkich płatnych dróg, co jeszcze rano wydawało nam się niemożliwe. Ha!


Na noc zatrzymujemy się na darmowym parkingu gdzie spotykamy pierwszych Tasmańczyków (Tasmanów?). Ich opowieści nakręcają nas ostro na zwiedzanie Tasmanii, ale tym razem nie damy rady. Ale kiedyś na pewno.

E.T

środa, 27 kwietnia 2011

Zmiana aut

Środa 27/04

Pobudka o pierwszym brzasku, bo do Melbourne jeszcze kawał, a mamy dziś do oddania i do odebrania 2 auta. Oczywiście już na dzień dobry dostajemy kłodę pod kulasy: zabrali nam pół godziny, bo przekroczyliśmy bezwiednie kolejną strefę czasowa. Szlag. Docieramy do Melbourne koło 11, ale kolejną godzinę zabiera nam znalezienie wypożyczali camperów. Bez pomocy miłej pani ze stacji benzynowej w życiu byśmy jej nie znaleźli, bo znajduje się na takim wypierdziejewie, że nawet na mapach miasta tej okolicy nie było. Potem już poszło całkiem sprawnie, odbieramy campera (przez kilka godzin mamy dwa auta, hehe), przechodzimy szybki kurs obsługi nowej maszyny. Potem przeprowadzka wszystkich tobołów i sprzątanie w naszym starym domu na kółkach. Na koniec zabieramy go na myjnię i jedziemy zwrócić. Trochę mieliśmy stracha, bo w umowie stało, że nie możemy nim jeździć po nieasfaltowych drogach, a my zrobiliśmy po takich dobre 100km. Na szczęście obeszło się bez żadnych problemów i $1500 depozytu zostało nam w całości zwrócone. Miło.

Łapiemy taksówkę i po pół godzinie pomykamy już naszym nowym pomarańczowym wehikułem. Znowu musiałem się wszystkiego uczyć, bo tym razem trafił nam się automat, a ja takim w życiu nie jeździłem. Przez pierwsze parę dni lewa noga przy każdym skrzyżowaniu odruchowo naciskała powietrze, bo sprzęgła ni ma. Lewa ręka za to panicznie szukała skrzyni biegów, jak tylko trzeba było przyspieszyć albo zahamować. Ugh, dziwnie się tym jeździ. Korzystając z uroku dużego miasta jedziemy na zakupy do ogromnego centrum handlowego a także do Maca na sieć. Przy okazji zjadamy tam nasz pierwszy posiłek niebędący lodami, bo nie mamy siły na gotowanie.

Na noc jedziemy na pobliskie pole kempingowe ($20, bez prądu), na którym po raz pierwszy w Australii spotykamy stałych lokatorów, ludzi mieszkających w przyczepach/namiotach na stałe. Lekko nas to szokuje, bo warunki jakie tam mają do najlepszych nie należą.

E.T

wtorek, 26 kwietnia 2011

Mount Gambier – Great Ocean Road

Poniedziałek 25/04 – Wtorek 26/04

Z samego rana wyruszamy w dalszą trasę w kierunku Melbourne. W miejscowości Kingston stajemy zrobić sobie zdjęcia z gigantycznym homarem o imieniu Larry. Dobre 7 metrów wysokości, w całości zrobiony z metalu.

Potem wpadamy na chwilę do Robe na piękną plażę i do Beachport połazić po długaśnym molo. Pod wieczór dojeżdżamy do Mount Gambier gdzie zostajemy na płatnym parkingu (26$) gdyż potrzebujemy prądu. Przy okazji robimy pierwsze w Australii pranie, które wychodzi nam nawet taniej niż te robione w Azji.

We wtorek zwiedzamy MG, które słynie ze swoich kraterowych jezior. Nie powiem, brzydkie nie były, ale jakiegoś wielkiego wrażenia na nas nie zrobiły. Udaje nam się również dostać do biblioteki na godzinkę darmowego Internetu. Tuż koło biblioteki udajemy się do jaskini, która zapadła się wiele lat temu i teraz jest w niej całkiem ładny ogród.

Miasto opuszczamy koło południa i jedziemy w stronę oceanu aby dostać się na Great Ocean Road, jedną z najlepszych widokowo tras w Australii. I rzeczywiście, droga wijąca się tuż przy oceanie robi niesamowite wrażenie. Co kilka kilometrów znajdują się punkty widokowe na co bardziej spektakularne klify i skalne wyspy. Miejsca te noszą nazwy takie jak Most Londyński, 12 Apostołów czy Łuk.

Niestety w połowie drogi zaczyna się ściemniać i nie możemy zatrzymać się we wszystkich punktach widokowych. Ech, a pomyśleć, że rano marnowaliśmy czas na jakieś średniej klasy jeziora i ogrody. Grrr. Na noc udajemy się do miejscowości Laver Hill gdzie płacimy $15 za kemping bez prądu. Przy okazji pierwszy raz idziemy coś zjeść w pobliskiej knajpie. Kosztuje nas to majątek, ale lazania i ryba z frytkami okazują się całkiem smaczne, więc źle nie jest. Co do Laver Hill – zatrzymaliśmy się tam, nie dlatego że to super mieścinka…a dlatego, że noc nas w drodze zastała. Trasa, którą mieliśmy do pokonania okazała się spiralnie pokręcona, gdzie czasem trzeba było zwalniać do 15 km/h aby utrzymać się na swoim pasie. Aby nie ryzykować postanowiliśmy jej resztę pokonać za dnia.

E.T

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wesołych Świąt Wielkanocnych

Nasz setny dzień w podróży przypadł akurat na niedzielę wielkanocną więc świętujemy podwójnie. Nieco odmiennie niż w Polsce, ale równie radośnie:)

Wesołych Świąt!!!
 
ET

piątek, 22 kwietnia 2011

Kings Canyon (Watarrka)

Piątek 22/04
Jakoś umknęło nam do tej pory wspomnieć cokolwiek o cenach paliwa w Australii. W większych miastach za litr bezołowiowej płaci się $1.35 – $1.50 w zależności od stacji i od miasta. Im dalej od dużych miast, tym cena benzyny wzrasta. I tak, już jakieś 400km przed Czerwonym Środkiem musieliśmy płacić $1.60 – $1.80, a w pobliżu Uluru i Kanionu nawet ponad 2 dolary. Rekordowo tankowaliśmy się za $2.15 (6 PLN!), ponad 50% więcej niż w Adelajdzie czy Sydney. A robiąc tyle kilometrów po pustkowiach jest to naprawdę odczuwalne dla kieszeni. Ale nic to, jak się chce oglądać piękne rzeczy trzeba płacić.
Wracając do samego kanionu, bo o nim mieliśmy pisać. Przepiękny jest, 6,6 kilometrowa trasa wokół niego to bezsprzecznie najlepszy trekking jaki zrobiliśmy podczas naszej wyprawy. Zaczęło się od bardzo stromego podejścia, ale później było już w miarę równo.




Dwa razy schodziliśmy kilkaset metrów z głównego szlaku aby dostać się do punktów widokowych, z których rozciągały się niesamowite widoki w głąb kanionu a także na pobliskie równiny. W samym kanionie znajduje się również strumień, który w pewnym miejscu rozlewa się bardzo szeroko co umożliwia kąpiele. Zakątek ten nazwany jest Ogrody Edenu, co w miarę dobrze oddaje urok tego miejsca. Cała trasa zajęła nam 2,5 godziny i nieźle nas wymęczyła. A jeśli ktoś nie czuje się na siłach na taką trasę, albo po prostu nie ma ochoty chodzić, zawsze może wykupić w pobliskiej mieścinie lot helikopterem nad całym kanionem. Kosztuje to kilkaset dolarów, ale widoki podobno nieziemskie.


Po powrocie do auta czeka nas jeszcze 300 km na granicę Terytorium Północnego z południową Australią, gdzie mieści się darmowy parking, nasze miejsce noclegowe. Po drodze spotykamy stado wałęsających się na poboczu wielbłądów, które niespeszone pozują nam do zdjęć. Widzimy także kilka emu, ale te jak tylko zobaczyły E wysiadającą z auta z aparatem dały nogę. Tchórze.


E.T.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Uluru – Kata Tjuta

Czwartek 21/04

Z samego rana udajemy się znowu do parku narodowego, tym razem obejść całą górę dookoła. W świetle poranka góra znowu zmienia kolor, tym razem wydaje się być beżowa. Do tego z daleka przypomina ogromnego pancernika, który leży sobie grzecznie czekając na lepsze czasy. Przy wjeździe do parku niespodzianka – droga na szczyt zamknięta ze względu na mocny wiatr na szczycie. Ha! A my byliśmy wczoraj. Trasa wokół góry liczy sobie 10km i zajmuje nam 2 godziny. Dość monotonne 2 godziny, bo przeważnie widok ten sam (kawał skały po jednej stronie, dużo krzaków po drugiej), a do tego przez ¾ czasu obowiązuje zakaz robienia zdjęć, bo znajdujemy się na świętym terenie Aborygenów.

Po powrocie na parking widzimy wspinających się na szczyt ludzi, znaczy trasa znowu otwarta, ale łydki łypią na nas spode łba, więc nawet o tym nie myślimy. Poza tym nie mamy już czasu, bo dziś do zrobienia mamy Dolinę Wiatrów, czyli trasę dookoła i poprzez Olgi. Te drobniejsze siostry Uluru stanowią dla nas doskonałą odmianę po monotonnym szlaku wokół Uluru, bo droga jest dużo bardziej wymagająca, a na dodatek widoki o wiele lepsze. Kilka stromych podejść przypomina wczorajszą wspinaczkę, ale odcinki są o wiele krótsze i pozbawione łańcuchów. Cała trasa liczy prawie 8km i zajmuje nam 2.15h W kilku miejscach po drodze znajdują się miejsca gdzie można uzupełnić wodę pitną, co okazuje się zbawienne, bo przez te kilka godzin wypijamy prawie 4 litry wody. Tym razem łydki nie robią nam żadnych problemów, odzywają się za to stopy, na których powstało kilka pięknych odcisków i otarć. Dawno tyle nie chodziliśmy, więc lekko odzwyczailiśmy się od takiego wysiłku.

Po powrocie do auta do przejechania mamy jeszcze prawie 200km, ale za to śpimy na darmowym parkingu. Miło, zwłaszcza po wydaniu $36 dzień wcześniej. Na miejscu dowiadujemy się, że za 3 dolce można skorzystać z pobliskiego prysznica, co z rozkoszą czynimy, bo zdrowo się dziś napociliśmy.

środa, 20 kwietnia 2011

Uluru

Środa 20/04

Marlę opuszczamy z samego rana, bo przed nami 450km do pokonania. Taki dystans dzieli nas od Ayers Rock czyli Uluru – świętej góry Aborygenów. Po jakichś 250km naszym oczom w oddali ukazuje się czerwona skała. Pierwsza myśl „czyżby to już było to?” – nie, to jedynie Mt Conner, góra którą na pierwszy rzut oka wielu turystów myli z tą właściwą, góra która zaostrza apetyt: ) Na punkcie widokowym zaliczamy krótki postój na zrobienie pamiątkowych zdjęć i dalej w drogę. Do Yulary oddalonej od Uluru o 15km - miasta z jedyną bazą noclegową w okolicy docieramy przed 16. Ponieważ do zachodu słońca pozostały nam dobre 2h, postanawiamy od razu jechać do Uluru i obejrzeć co się da jeszcze tego samego dnia. Bilet wstępu na teren parku obejmującego Uluru i Katja Tjuta (Olgi) kosztuje nas $25 za osobę i pozwala na trzy dni wstępu. Te ostatnie kilometry pokonujemy bardzo podekscytowani, tym bardziej kiedy na widoku pojawia się gigantyczna czerwona skała. Nic co do tej pory widzieliśmy, zarówno na naszej wyprawie jak i wcześniej nie zrobiło na nas takiego wrażenia. Po prostu kopary w dół i się gapimy.

Tego dnia wiatry nie były zbyt silne, więc góra była otwarta dla chętnych do wspinaczki. Nasze klapki idą zatem w odstawkę, a na nogach pojawiają się trekkingowe buty, kapelusze na głowach i zaczynamy wspinaczkę.


(Nawiasem mówiąc dopiero po fakcie dowiadujemy się, że rdzenni mieszkańcy proszą, aby turyści nie wspinali się na ich świętą górę. Jest to prośba, zakazu nie ma.) Przed nami ukazuje się odcinek skały o nachyleniu jakieś 45 st. Do pomocy zamontowano tu gruby metalowy łańcuch. Jest ciężko, momentami bardzo, słońce dodatkowo jeszcze daje o sobie znać. Krótkie przystanki, by zaczerpnąć oddechu i łyknąć wody i…już nam się wydaje że jesteśmy, a wtedy okazuje się że to co przeszliśmy to dopiero 1/3 drogi.

Na szczęście pozostała część nie jest już tak wymagająca i męcząca. Idzie się raczej szerokimi odcinkami skały i nawet trafiają się zacienione odcinki, kiedy jedna skała zaczyna przysłaniać drugą. A widoki? Niesamowite. Wokół widać tylko czerwony (ceglasty, pomarańczowy, purpurowy, zależy jak pada słońce i pod jakim kątem się patrzy) kolor. W końcu docieramy do szczytowego odcinka, z którego można podziwiać całą okolicę a także oddalone o 30 km Olgi (do których wybieramy się jutro).

Po kilku chwilach na szczycie zaczynamy drogę powrotną, bo słońce już prawie zachodzi. Powinno być łatwiej, bo w końcu z górki. Sratatata.

Namęczyliśmy się tak samo jak przy wchodzeniu, jak nie bardziej, a pod koniec zejścia łydki groziły podjęciem drastycznych kroków, jeśli prędko nie zaczniemy iść po płaskim. Na dole lądujemy parę minut po 18, jakieś 2,5h od początku wspinaczki. Zmęczeni niemiłosiernie, ale warto było. Noc spędzamy na jedynym w promieniu 100km polu kempingowym ($36 bez prądu, cenią się, dranie).

wtorek, 19 kwietnia 2011

No internet...

Tak jak w tytule....czyli problemy z internetem spowodowane wielkim wypierdziejewem. Woda czy kibelek to juz wielkie szczescie na tej trasie:)
Odzywamy sie wlasnie z Coober Pedy w Australii, gdzie udalo nam sie wbic na 30 minut na siec w lokalnym centrum informacji turystycznej...a odzywamy sie po to, by poinformowac ze mamy sie swietnie, jedzimy sobie naszym malym campervanem i zwiedzamy australijski Outback. Kangurow jeszcze nie widzielismy ale wszystko przed nami:)

A Coober Pedy slynie z tego ze jest w duzej czesci zbudowane pod ziemia...domy..sklepy...koscioly... no i z tego ze krecono tu np. Mad Maxa. Cool:)

E.

Coober Pedy i The Breakaways

Wtorek 19/04

Tego dnia zbytnio nie zbliżyliśmy się do Czerwonego Środka, bo większość czasu spędziliśmy na zwiedzaniu i podziwianiu widoków. I było warto! Najpierw Coober Pedy – dość mała mieścinka, która zasłynęła w szerokim świecie jako tło do filmów: Mad Max, Pitch Black czy Red Planet. Duża część miasta zbudowana jest pod ziemią gdzie temperatura utrzymuje się na stałym poziomie 24 st.C przez okrągły rok. Pozwala to ludziom na normalnie funkcjonowanie gdy na zewnątrz temperatura dochodzi do 50 st. w sezonie letnim. My odkryliśmy że określenie „pod ziemią” jest raczej dużo przesadzone i właściwie chodzi tu o domy, kościoły, sklepy, a także kempingi które są osadzone w wydrążonej skale. Mimo to całość robi wrażenie. CP słynie także z niezliczonej ilości kopalni opalu. Już kilkanaście kilometrów przed miastem można zaobserwować masę piaszczystych kopców i jeszcze więcej znaków ostrzegawczych, by przypadkiem nie wybrać się na przechadzkę, bo rzeczywiście można skończyć w głębokim wywiercie.

W centrum informacji natomiast dowiedzieliśmy o położeniu oddanego do użytku publicznego obszaru, gdzie na własną rękę można szukać „zielono-niebieskich kamyczków”. Miejsce to zwie się „public noodling area” co mi kojarzy się jedynie z chińskimi kluchami: ) Pogrzebaliśmy trochę w piachu, ale nic niestety nie znaleźliśmy, nas natomiast znalazł Chińczyk który chciał nam wcisnąć wisiorki z opalem, które sam wykopał swoją wydrążoną w przydomowym ogródku kopalnią. Wisiorki bardzo ładne, ale szalenie drogie – skończyło się jedynie na oglądaniu.

I tak opuściliśmy Coober Pedy ruszając dalej na północ w kierunku The Breakaways. Aby tam dotrzeć jakieś 25 km za miastem musieliśmy wjechać na nieutwardzoną piaszczystą i nierówną drogę. Telepało nami niesamowicie, ale widoki jakie na nas czekały były tego warte. Z kilku punktów widokowych rozciągał się iście księżycowy krajobraz, wcześniej takie rzeczy widzieliśmy tylko na widokówkach. Z resztą, co my się tutaj będziemy produkować, wszystko jest uwiecznione na zdjęciach :)

Aby zwiedzić pozostałe atrakcje tej trasy czyli Moon Plain (Księżycowa Równina) oraz Dog Fence musieliśmy w końcu zrobić 70-kilometrową pętlę po piaszczystej, dziurawej drodze, na której w ogóle nie powinno nas być, ponieważ nasz kontrakt wynajmu auta zakazywał poruszania się takimi traktami. Gdyby nam wówczas padło autko no to mielibyśmy pozamiatane. Na noc dojeżdżamy do miasteczka o nazwie Marla gdzie spędzamy noc na polu kempingowym, tym razem tylko za $15 dolarów, ale za to bez prądu. Lampka na razie świeci, a baterie i kompa udaje nam się naładować w kuchni. Miło.

E.T