sobota, 22 stycznia 2011

Chiny, Chiny

First officer's log, Stardate 22012011

Na granicy tłumy. Kilka tysięcy osób, jak nie więcej. Może to przez piątek i wracających do domu Chińczyków, a może zawsze mają taki tłok. W każdym razie wszystko sprawnie, po pół godzinie jesteśmy w Chinach, szukamy dworca, a po drodze wybieramy z bankomatu pierwsze juany. A tam Mao! Bu! Na każdym banknocie na sama gęba. 100 juanów, 50, 20, 10, 5, 2, 1. Każdy banknot, ten sam profil. Koleś wymordował kilkadziesiąt milionów Chińczyków a oni umieszczają go na każdym banknocie. Ładnie.
Udaje nam się kupić bilety na ostatni autobus do Guangzhou (zachodnia nazwa Kanton). W autobusie od razu kopary w dół. Fotele szersze niż w najlepszym kinie (w rzędzie siedzi się 2+1, nie 2+2 jak u nas) nogi można wyciągnąć chyba na metr, klima...klasa, jednym słowem. Prawie jak w naszych PKSach.
Lądujemy w Kantonie o 23.30, idziemy na metro, bo takie dostaliśmy wskazówki z hostelu, a tu lipa, metro już nie hula. Zostają taksówki, a tam nikt nie mówi ani nie czyta po angielsku, więc nie mają pojęcia gdzie chcemy jechać. Miło. Do hostelu dodzwonić nie możemy się ani my, ani oni. Panika: włączona.
W końcu po paru minutach zjawił się rycerz w lśniącej taksówce, dodzwonił się do hostelu, dowiózł na miejsce i skasował jak za zboże (jakieś 20euro, dla niego kupa kasy, dla nas sporo, ale spokojnie zapłaciliśmy bo sytuacja była średnio ciekawa. Ale w hostelu od razu zrobiło się przyjemniej. Wielki pokój, tanie piwo w recepcji, sieć w pokoju, ciepła woda, miękkie wyro. Ogólnie dzień nie skończył się tak źle.

T.

0 komentarze:

Prześlij komentarz