Niedziela 26/06 – Wtorek 28/06
To był nasz najgorszy lot do tej pory. 8 godzin męki, ciągły ból głowy i zalewanie się zimnym potem. Do dziś nie wiemy czy zjedliśmy coś nieświeżego, czy po prostu tak akurat wyszło. W każdym razie stały grunt pod nogami powitaliśmy z ogromną ulgą. Na lotnisku żadnych problemów, wszystko dużo sprawniej i łatwiej niż się spodziewaliśmy. Żadnych kontroli osobistych, żadnego przeszukiwania bagaży, prawie o nic nie pytali tylko od razu wbili wizę na 90 dni. A zatem jesteśmy w Ameryce :)
Spod lotniska zabiera nas darmowy autobus i wiezie prosto do wypożyczalni samochodów. Tutaj wszystko jeszcze sprawniej i łatwiej niż na lotnisku, po kilkunastu minutach możemy ruszać w drogę. Bardzo zaskoczyło nas to, że nie czekał na nas konkretny samochód jak miało to miejsce w Australii i Nowej Zelandii, tylko skierowano nas na ogromny parking, gdzie mogliśmy wybrać sobie najbardziej nam pasujący samochód z danej klasy. Stało ich tam kilkanaście, wszystkie prezentowały się świetnie. Wstępnie mieliśmy podróżować w czerwonym Chevrolecie (byliśmy już nawet do niego zapakowani), ale tuż obok jeden z pracowników zaparkował świeżo zwróconą Toyotę Corollę, więc niewiele myśląc przesiedliśmy się do niej. Później okazało się, że jest to samochód z wyższej klasy niż ta, za którą zapłaciliśmy, ale jako że akurat nie mieli na stanie wiele tych „gorszych”, musieli dawać ludziom „lepsze” po tej samej cenie. Fajnie.
Z lotniska jedziemy prosto do zaklepanego wcześniej motelu, po drodze przyzwyczajając się do prowadzenia auta po prawej stronie drogi. Ech, tyle jeździliśmy po lewej, że teraz czujemy się nieswojo po prawej. Ja znowu zamiast kierunków włączam wycieraczki, a zamiast wycieraczek kierunki, hehe. Na szczęście po paru dniach wszystko wraca do normy.
Motel wypasiony okrutnie (jak większość w USA), ogromne łóżko, telewizor, lodówka, mikrofala. W tym konkretnym mieli nawet suszarkę do włosów i deskę do prasowania. Wszystko to za jedyne $40, co nawet jak na polskie warunki jest niezłą ceną. Na kolację pizza pepperoni i cola. Od razu czuć, że jesteśmy w Stanach.
Rano małe zakupy w pobliskim supermarkecie (większość pracowników to Meksykanie, ani słowa po angielsku, hehe) i jedziemy zwiedzać Los Angeles. Miasto jest przeogromne (właściwie to zlepek małych miasteczek) i panuje tu ogromny ruch. Hollywood oczywiście pełne turystów i różnego rodzaju naganiaczy oferujących wszystko od koszulek i pamiątek po wycieczki do domów gwiazd filmowych. Nigdy nie czuliśmy się dobrze w takim ścisku, więc po godzinie zmykamy połazić po plaży i okolicznych bulwarach. Wszędzie czuć zapach marihuany, a w wielu miejscach można zostać przebadanym przez „lekarza”, który zleca palenie trawy w celach medycznych, co jest tutaj legalne, hehe.
We wtorek powinniśmy kierować się już na północ, ale spędzamy jeszcze kilka godzin na poszukiwaniu dobrego miejsca do zrobienia zdjęć z napisem Hollywood, a później jedziemy kilkadziesiąt kilometrów słynnym Mulholland Drive. Ogólnie Los Angeles trochę nas zawiodło, spodziewaliśmy się chyba czegoś odrobinę innego. Noc spędzamy kawałek za Los Angeles w mieścinie o nazwie Ventura.
T.