Nasz pierwszy prawdziwie deszczowy dzień w NZ. Po śniadaniu jedziemy obejrzeć znajdujący się w samym centrum miasta wodospad Huka. Robi on na nas niesamowite wrażenie, bo niesie przeogromne ilości wody z niesamowitą prędkością. Potem kupujemy trochę pamiątek w centrum i na 14 jedziemy na otwarcie tamy. W ciągu 10 minut w suchym kanionie powstała rwąca rzeka z pięknym zakolem w sam raz do pływania w lecie. Imponujące. Na koniec dnia udajemy się do miejskiego parku gdzie płynie gorące źródło, a właściwie mała rzeczka. W kilku miejscach mieszała się ona z zimną wodą i tworzyła małe baseniki z przyjemnie gorącą wodą do których można było wchodzić. Mimo zimna i padającego deszczu ledwo udało nam się znaleźć trochę miejsca. Przemiłe uczucie, kiedy na głowę pada deszcz, a całym ciałem człowiek zanurza się do cudownie ciepłej wody. Relaksowaliśmy się tak dobre pół godziny, potem zrobiło się już za gorąco i trzeba było wychodzić. Na noc jedziemy na ten sam bezpłatny parking co dzień wcześniej. Był to nasz najbardziej leniwy dzień od dobrych kilku tygodni.
W niedzielę jedziemy do miasteczka o nazwie Rotorua, sławnego na całym świecie ze swojej wulkanicznej scenerii. No i z tego, że wszędzie śmierdzi zgniłymi jajkami (przez gejzery i gorące bajorka). Smród nie do opisania, po paru minutach nos się buntuje i zatyka, ale każdy powrót do auta oznacza kolejną dawkę zapachów po wyjściu na powietrze. Zwiedzamy park wulkaniczny o nazwie Brama Piekła (śmierdzi jeszcze bardziej), gdzie oglądamy kraterowe jeziorka, buchające gorącą parą strumyki i małe oczka wodne z gotującą się błotnistą wodą. W najgorętszym miejscu woda ma 144 stopnie, znaczy jak w prawdziwym piekle.
Nad całym parkiem unosi się para (pachnąca zgniłymi jajeczkami, naturalnie) i trzeba uważać gdzie się staje, żeby nie stopić sobie butów. Za dodatkową opłatą można skorzystać z kąpieli w kilku basenach wypełnionych gorącą wodą, ale my mamy dosyć gorących źródeł po wczorajszej kąpieli.
Nad całym parkiem unosi się para (pachnąca zgniłymi jajeczkami, naturalnie) i trzeba uważać gdzie się staje, żeby nie stopić sobie butów. Za dodatkową opłatą można skorzystać z kąpieli w kilku basenach wypełnionych gorącą wodą, ale my mamy dosyć gorących źródeł po wczorajszej kąpieli.
Po południu jedziemy spróbować Zorbingu, czyli zjazdu z górki w ogromnej kuli wypełnionej - ciepłą, bo zima - wodą. Raz zjechaliśmy w kuli razem, dwa razy osobno, za każdym razem innym torem. Raz prostym torem z dość dużą prędkością, raz wolniutko, zygzakami, ostatni raz po bardzo stromym zboczu. Uczucie jak w parku wodnym, tylko bardziej człowiekiem rzuca po wszystkich ścianach. Cały zjazd trwa króciutko, bo tylko niecałą minutę, ale zabawa naprawdę świetna. Na noc jedziemy na pole kempingowe w mieścinie o nazwie Matata, bo baterie do aparatu koniecznie potrzebują prądu.
T.
PS: Kolejne zdjęcia z USA załączone: klik
0 komentarze:
Prześlij komentarz