środa, 30 marca 2011

Klątwa?


First officer's log, Stardate 30032011

Znowu post wyrwany z kontekstu datowo, ale tak nam się zebrało przemyśleń.
No więc tak: na pewno wszyscy widzieli, albo słyszeli o powodziach w Australii. Najbardziej ucierpiał ponoć stan Queensland, którego stolicą jest Brisbane. Nasz lot z Australii 21 maja jest właśnie z Brisbane, poza tym mieliśmy spędzić sporo czasu w okolicy.
Potem było trzęsienie ziemi w Nowej Zelandii, a konkretnie w Christchurch. Właśnie tam lądujemy 22 maja. Hmmm.
Jakieś 10 dni po tym, jak płynęliśmy łodzią przez zatokę Halong dowiedzieliśmy się, że 4 dni po naszym rejsie zdarzył się tragiczny wypadek. Łódź, na której spali ludzie zatonęła nad ranem. Zginęło 11 turystów i 1 członek załogi. Podobno błąd ludzki był przyczyną, czegoś nie dokręcili, coś rozsadziło, łódka szybko zaczęła nabierać wody. Ludzie nie mogli wydostać się z kajut. Szok. Jak o tym usłyszeliśmy (w polskich mediach nic o tym nie było) to nie wiedzieliśmy na początku, kiedy to się wydarzyło i myśleliśmy nawet, czy nie w tę noc co płynęliśmy my i czy nie potopiły się osoby które znaliśmy. Ogólnie straszna sprawa.
Potem to trzęsienie ziemi w Japonii i parę dni potem w Burmie. Niby kawał od nas (chociaż wstrząsy podobno odczuwalne były tam gdzie akurat byliśmy, ale my nic nie czuliśmy)  i wcale się tam nie wybieramy, ale parę osób się o nas martwiło (miło :))
No i teraz powodzie w Tajlandii, a konkretnie na południu, czyli tam gdzie jesteśmy. Leje dzień w dzień już ponad tydzień, kupa ludzi straciła domy, masa dróg nieprzejezdnych. Pora sucha, hehe. Tym razem nie ryzykujemy i lecimy z Phuket do Kuala Lumpur, żeby przypadkiem znowu nie utknąć w autobusie na 26 godzin.
Znaczy dużo złego dzieje się tam gdzie zamierzamy być, albo tam gdzie dopiero byliśmy. 

T.
PS. A tymczasem dalej leje…

piątek, 18 marca 2011

Laos?! Co? Przegiąłeś!


First officer's log, Stardate 18032011

Dziś mocno niechronologicznie, bo zamiast wpisu z 13 lutego z Halong Bay zamieszczamy świeżutki (pisany w autobusie) post z Laosu. Potem się to jakoś wszystko ładnie datowo poukłada.
A tymczasem mam takiego nerwa, ze nie wytrzymam. Aaaaaaarrrgggghhh!! Laaaaooooosss, ty dupooooo! Jesteśmy właśnie w drodze do Bangkoku. Znaczy powinniśmy być, bo autobus, na który mieliśmy się przesiąść w Vientiane odjechał 3 godziny temu.
Ale po kolei. Będąc w Luang Prabang zdecydowaliśmy się olać północ Laosu i udać się od razu do Tajlandii. Od 4 dni padało nieprzerwanie (a do pory deszczowej jeszcze grube miesiące), do tego wcale nam się tu jakoś wielce nie podoba. Drogo, nic wielkiego do oglądania, a do tego na każdym kroku spotykają nas same jakieś pierdoły. A to odwołali nam w ostatniej chwili zaklepana wcześniej wycieczkę na plantacje kawy, a to specjalnie wstaliśmy na 6 na autobus, a on ruszył dopiero po 9, a to pierwszy raz w Azji zeżarłem coś nieświeżego (a jedliśmy naprawdę w wielu rożnych dzikich miejscach i wsio było ok.) i 4 dni chodziłem półprzytomny, a to leje jak z cebra cały tydzień, w końcu pokąsały nas pszczoły nad wodospadem. Znaczy generalnie mówiąc średnio tu, a na pewno dużo gorzej niż w Wietnamie, Kambodży czy choćby Chinach. Zatem decyzja :spadamy do Tajlandii. Bilety kupione najpierw wieczorkiem 11h do Vientiane, tak, żaby być na rano, potem 10 godzin przerwy na ostatnie zwiedzanie Laosu i wieczorkiem kolejne 11h w autobusie i w sobotę rano już w Bangkoku. Taaaaa.
Ruszyliśmy 19.30, koło 21 ugrzęzliśmy w jakiejś dziurze i tak staliśmy do 7 rano. Łiiiii. Potem jeszcze 2 dwugodzinne przerwy, raz nadkole ,a raz akumulator i jest godzina 20, a my jeszcze nie w Vientiane. Autobus do Bangkoku ruszył o 17.30. Szlag by to oraz grrrrrrr. A zatem kolejna noc spędzona tutaj. Brakuje tylko jeszcze, żeby nam kasy nie chcieli oddać za bilety. Poleje się krew wtedy, bo jestem już spory kawałek za granicą obłędu. I ciągle przyspieszam.

Podsumowując, Laos, jesteś do bani i możesz się wypchać. Ot co!

T.